Z Lechem Krychowskim, byłym, długoletnim dyrektorem Lubskiego Domu Kultury oraz twórcą i organizatorem Lubuskich Prezentacji Wokalnych Dzieci i Młodzieży Specjalnej Troski, rozmawia Andrzej Buczyński.
Jak pan wspomina początki tego przedsięwzięcia mającego już ćwierć wieku?
– Kiedy zaczynałem organizować ten festiwal, to nigdy nie myślałem, że będzie to tak długo trwało. Miałem bardzo dużo kontaktów z osobami niepełnosprawnymi, od zawsze. Kiedy zacząłem pracę w Lubsku, zauważyłem że są tu osoby niepełnosprawne. Zaprosiłem je do domu kultury i utworzyliśmy takie koło. To była końcówka lat osiemdziesiątych, a więc jeszcze przed zmianą ustroju.
Za komuny było inaczej?
– Trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach osoby niepełnosprawne, a zwłaszcza intelektualnie, gdzieś tam zawsze były chowane. Przykłady tego mamy do dzisiaj. Wystarczy pojechać i zobaczyć naprawdę piękny ośrodek w Miłowicach, w którym przebywają upośledzone intelektualnie osoby. Jest on umiejscowiony gdzieś daleko na wsi. W Polsce jest bardzo dużo podobnych ośrodków. Ale nie tylko u nas, bo chyba we wszystkich krajach tak zwanej wówczas demokracji ludowej. Ludzie niepełnosprawni byli ukrywani, ponieważ ideą było to, że jesteśmy społeczeństwem zdrowym.
Tym bardziej więc takich festiwali nie było.
– Wtedy właśnie, w latach osiemdziesiątych, byliśmy w Lubsku chyba jednym z pionierów w Polsce. Uznałem, że w domu kultury powinno się znaleźć miejsce także dla osób niepełnosprawnych. Przyznam się, że ani ja, ani moi współpracownicy z placówki którą kierowałem, zupełnie nie byliśmy przygotowani do tego, aby prowadzić jakiekolwiek zajęcia. Grupa liczyła około pięćdziesięciu osób niepełnosprawnych oraz rodziców. Spotykała się raz w tygodniu. Zdarzało się, że niektórzy pracownicy po prostu wychodzili, bo nie byli w stanie udźwignąć psychicznie tego kontaktu z niepełnosprawnością. Dzisiaj, po latach, dobrze ich rozumiem.
Szukał pan sposobu na zbliżenie dwóch – wydawałoby się – różnych światów?
– Jedna metoda, która okazała się zawsze działającą, była muzyka. Mówi się, że muzyka łagodzi obyczaje. Jest też takim kluczem, wytrychem, który otwiera serca. Kiedy ludzie śpiewają, muzykują, nie wahają się złapać się za ręce. Nawet jak ta ręka jest czasem inna, skrzywiona, może chłodna, bo nie ma odpowiedniego krążenia. Normalnie mogliby mieć jakieś opory, ale w trakcie zabawy jest inaczej. Ludzie chwytają się za ręce, trzymają, nawet nie wiedząc, że to niepełnosprawny chłopiec, czy dziewczynka. To był dla mnie jakiś bodziec, że trzeba organizować więcej spotkań osób zdrowych i niepełnosprawnych. Żeby z nimi być, żeby ich zauważać, a w kolejnym etapie – pomóc. Ludzie odwracali się od osób niepełnosprawnych i to wcale nie dlatego, że nie chcieli pomagać. Wręcz przeciwnie. Powodem były raczej obawy. Obawy, że może mnie spotka to samo i lepiej trzymać się z daleka.
Śpiewanie w formie zabawy to jeszcze nie występy estradowe.
– Chodziłem z gitarą i śpiewaliśmy na spotkaniach, na ogniskach, które dla nich organizowałem. Zauważyłem, że wśród tych fajnych niepełnosprawnych ludzi są także osoby znakomicie utalentowane. Słyszałem jak śpiewają. Z wykształcenia jestem też nauczycielem, uczyłem w szkołach muzyki. Kiedy szukałem dzieciaków do występów, to nie robiłem żadnych kastingów, bo to zawsze powoduje tremę. Ale kiedy śpiewali w zespole, to wystarczyło że przeszedłem się po klasie i już słyszałem, że tu jest jeden dobry głos, tam drugi. I podobnie zadziałałem w tym przypadku. Najpierw powstał mały zespolik. Później pojawiali się soliści. Przyszło mi do głowy, że skoro są jakieś przeglądy i okazje do występów dla dzieci ze szkół, to dzieciom niepełnosprawnym tym bardziej się coś takiego należy.
Koncert jest jednak bezpośrednią konfrontacją z bardzo różną publicznością.
– Pojawiły się obawy, jak przyjmą to ludzie, kiedy dziecko niepełnosprawne, po prostu z wyglądu inne, wyjdzie na scenę. Ludzie zaraz się litują. Boże kochany, nie dość, że los tak skrzywdził to dziecko, to jeszcze na scenie je pokazują. Sam przeszedłem wiele estrad w Polsce, wygrałem między innymi festiwal w Kołobrzegu i mogę powiedzieć, że byłem bardzo dobrze obeznany w tym, jak powinien wyglądać występ. Ważne, żeby dziecko miało coś do powiedzenia. Żeby zaistniało na scenie w trakcie tych trzech minut śpiewania piosenki. Ubiór, aparycja, wdzięk sceniczny, piosenka zaśpiewana z uwagą i zrozumieniem. Tak samo podszedłem do dzieci niepełnosprawnych. Może nawet z większą troską.
Występ na scenie miał więc wyeksponować przede wszystkim talent?
– Zadbałem o to, żeby była zawodowa orkiestra. Wziąłem najlepszych muzyków, jakich znałem. Najlepszych konferansjerów – przykładem jest Joasia Brodzik, a wcześniej świętej pamięci Grażyna Świtała. Mikrofony, scena, oświetlenie – wszystkie elementy składające się na dobry występ sceniczny, miały towarzyszyć tym dzieciom szczególnie. Wszystko po to, żeby widz nie zauważył przede wszystkim chorego dziecka, chorego młodzieńca – jak to oni sami mówią – z rekwizytami, czyli laskami dla niewidomych, czy wózkami inwalidzkimi. Widz widzi bajkę w której pojawia się królewna Śnieżka, niepełnosprawna dziewczynka. Sam klęczałem przy tych dzieciach na scenie, nawet niekoniecznie po to by podpowiedzieć w razie pomyłki. Wystarczyła sama obecność. Dzieci wiedziały, że wujaszek jest tuż obok i nic złego nie może się stać. I tak pod względem organizacyjnym jest do dzisiaj, na każdym festiwalu. W tym roku podczas koncertu akompaniuje dwunastoosobowa orkiestra z takimi aranżacjami, że aż włos się jeży. Niejeden zawodowy artysta nie ma na scenie takiej muzyki.
Ale festiwal to nie tylko koncert galowy.
– Nasi podopieczni otoczeni są opieką ze wszech stron. Nie tylko estradową, ale i medyczną. Prowadzone są zajęcia sceniczne, językowe, logopedyczne, a nawet specjalne zajęcia dla rodziców. W tym czasie mogą oni odetchnąć od tej opieki, którą zapewniają swoim dzieciom praktycznie 24 godziny na dobę. W tym czasie dziećmi zajmują się przeszkoleni wolontariusze, z wieloletnim doświadczeniem.
Jak to się stało, że impreza ma już 25-letnią tradycję?
– Na samym początku myślałem, że będzie jeden, może dwa występy. Ale okazało się, że jest bardzo duże zapotrzebowanie. Dużo zrobiła telewizja, która przyjechała do Lubska i pokazywała to w ogólnopolskim programie. Potem telefony się urywały – moja córka widziała, jak występowała dziewczyna z podobnymi schorzeniami, a ona też śpiewa, więc my chcemy przyjechać do tego Lubska. Tak jest do dzisiaj.
I chyba nic nie zapowiada, żeby miało się to zmienić?
– Jestem przekonany, że ten festiwal mający już 25 lat, będzie trwał nadal, nawet jak mnie zabraknie. Już jest cała armia wolontariuszy, którzy wiedzą na czym to polega. Moi synowie i wnuczka rośli z tym festiwalem i teraz przy nim pracują. Głównym motorem dla wszystkich nas jest to, że są te dzieciaki, ta młodzież niepełnosprawna, która chce śpiewać i śpiewa.
Na pierwszy rzut oka widać, że wśród uczestników festiwalu panuje jakaś taka serdeczność, jest dużo uśmiechu.
– Przez te lata utworzyła się rodzina. Powstały więzi pozafestiwalowe. Więzi może nawet czasem większe, jak w prawdziwej rodzinie. Odwiedzamy się, telefonujemy do siebie. Nie bez kozery nazywam to jedną wielką rozśpiewaną lubską rodziną. Ci, którzy tu zaczynali, pozakładali już swoje rodziny, są już kolejne pokolenia.
Skąd przyjeżdżają festiwalowi artyści?
– Mieszkańcy Lubska zaczepiają mnie i pytają, czy przyjedzie ta Sylwia z Zambrowa, z Białegostoku, bo oni co roku ją goszczą w swoim domu. Czy przyjedzie ten Kacper. Zapoznali się i czekają na nich. Tu przyjeżdża cała Polska. Legionowo, Łódź, Bielsko-Biała, Katowice, Wrocław, Brzeg, Opole, Gdańsk, Szczecin, Wolin, Poznań, Leszno…
Czego szczególnego można spodziewać się po jubileuszowym koncercie?
– Mieliśmy taki pomysł z Joasią Brodzik taki projekt, że będzie 25 występów na 25-lecie, ale nie dało się tego zrobić tak, żeby zaprosić tylko 25 wykonawców. Będzie więc 25 piosenek, ale występujących będzie około pięćdziesięciu. Jest też między innymi grupa niemiecka, która przyjeżdża do nas od dwunastu lat. Festiwal się rozrasta, jak kula śniegowa.
Wspomniał pan o wolontariuszach.
– Młodzież chętnie zgłasza się, by pomagać przy festiwalu w formie wolontariatu. Wielu byłych wolontariuszy mówi, że jest tu jedyna szkoła na świecie, która uczy człowieczeństwa.
Dziś na osoby niepełnosprawne patrzy się już trochę inaczej niż kiedyś.
– Cieszymy się bardzo, a ja szczególnie, że po roku 1993 zapromieniowało to na całą Polskę. Powstały różne festiwale, chociażby to co robi Anna Dymna. A wszystko to zapoczątkowane zostało gdzieś tu, w małym Lubsku.
ATB