Czas na spełnienie marzeń. Rozmowa z Agnieszką Ankudowicz

5774

Z Żaranką Agnieszką Ankudowicz o pisarskiej pasji i książce z własną poezją zatytułowaną „Zmysły i limeryki”, którą zresztą niedawno sama wydała, rozmawia Andrzej Buczyński.

Na półce w księgarni na żarskim deptaku stoi pani książka. Co możemy w niej znaleźć?

– Na pewno wiersze, prozę poetycką oraz wrażenia i emocje… Od lirycznych „Zmysłów” zaczynając, a na humorystycznych „Limerykach” kończąc.

Jak to jest po raz pierwszy w życiu zobaczyć swoje nazwisko na okładce?

– Na pewno jest to duże przeżycie. Żałowałam, że mój ojciec nie może tego widzieć. Zmarł, nie miał syna, a ja noszę jego nazwisko. Myślę, że byłby dumny. To były chyba pierwsze myśli, gdy wzięłam do ręki moją książkę, pachnącą jeszcze drukiem.

Czym było dla pani wydanie własnej książki?

– Zmierzeniem się z sobą i relacjami z odbiorcą. Też spełnieniem marzenia nastolatki o wydaniu swoich wierszy. Jeszcze jakiś czas temu wcale nie byłam pewna, czy chcę je wydawać. Wiersze pisałam od zawsze. Zaczęło się to od mniej lub bardziej udanych prób pisania poezji w podstawówce, poprzez listy i pamiętniki w ogólniaku, które prowadziłam zresztą przez lata. Część tych myśli i zapisanych emocji zamkniętych jest właśnie w książce stojącej na półce w Księgarni ABC – ostatniej istniejącej księgarni w moim rodzinnym mieście. Tym bardziej sukcesem jest dla mnie to, gdy wiersz trafia do czytelnika, a on przez pryzmat własnej wrażliwości może go odebrać i zinterpretować. Poza pisaniem, to chyba daje mi największą satysfakcję. To też było powodem ukazania się książki.

Pisząc od zawsze, ma pani już wszystkie szuflady zapchane karteczkami z poezją?

– Nie, ale mam za to stryszek zapchany zeszytami i innymi tego typu pamiątkami z czasów, kiedy ćwiczyłam pisanie. Właściwie to nie ćwiczyłam, ja tym żyłam. Nie czułam się samotna, dyskutowałam, kłóciłam się. To nie były próby, to była wewnętrzna potrzeba zapamiętywania chwili i rozprawiania się z uczuciem. Próbą było analizowanie, lepsze rozumienie siebie i sytuacji, w której zaistniałam i lepsze konstruowanie poezji. Chciałam chyba nawiązać głębszy dialog ze sobą. Myślę, że po to pisze się poezję. Aby nawiązać dialog z otoczeniem wydaje się książki (śmiech).

Myśl zapisana na kartce nabiera wartości?

– Jest bardziej widoczna, namacalna, jest nazwana. Zaczyna istnieć w innym wymiarze, jest w jakiś sposób uwolniona i jednocześnie zamknięta w formie. Okazuje się, że ta myśl już tak nie dotyka. Żeby powstał wiersz, musi mnie coś dotknąć – wspomnienie, relacja, wrażenie. Nie zawsze jest to dotyk przyjemny. Uważam, że warto w ten sposób zmierzyć się z własnymi emocjami.

Po co w ogóle czyta się poezję?

– Aby doświadczyć i lepiej rozumieć, żeby najzwyczajniej w świecie się wzruszyć, jeśli ktoś odczuwa taką potrzebę. To jest kwestia upodobań w sięganiu po tego typu lekturę. Będę jednak zgodna z Magdą Umer i zauważam, że czytanie poezji w nadmiarze i obcowanie z nią na co dzień może okazać się niebezpieczne, a u osób nadwrażliwych budzić rodzaj melancholii, która przedawkowana może okazać się wręcz zabójcza (śmiech). Sama też czytam poezję. Czasami codziennie, ale odpowiednio dozuję.

Podpatruje pani innych autorów?

– Inspiracją do napisania limeryków były dla mnie na przykład podarowane mi przez przyjaciółkę „Rymowanki dla dużych dzieci” Wisławy Szymborskiej. Proste rymy z zaskakującą puentą. Po raz kolejny zachwyciłam się tą formą i tak stworzyłam własne.

Pamięta pani moment, w którym postanowiła wydać książkę?

– To był długi proces. Nie obudziłam się któregoś dnia z myślą, że napiszę książkę. Najpierw były wiersze. Pojawiło się trochę więcej okazji do pisania, bo dzieci były już bardziej samodzielne. Starszy syn skończył studia i pracuje w Poznaniu. Córka będzie zdawać maturę. Młodszy syn ma dwanaście lat. Mogłam sobie pozwolić na więcej czasu dla siebie i realizowanie pasji. Po pewnym czasie z wierszy mógł już powstać tomik, ale okazało się, że bardziej chcę pisać, niż je wydawać. Pisałam prawie dwa lata. Efektem tego jest właśnie książka, którą zaprojektowałam również od strony wizualnej.

To dość nietypowe, gdy poeta zakłada wydawnictwo na potrzeby wydania własnej twórczości. A tak było przecież w pani przypadku.

– Któż będzie zainteresowany twórczością zupełnie nieznanej i debiutującej poetki? Odbijając się od drzwi kolejnych renomowanych wydawnictw stwierdziłam, że mogę założyć własne. Kiedyś więc wracając z kolejnego koncertu, naładowana pozytywną energią, postanowiłam zrobić to sama. Okazało się, że każdy może założyć takie wydawnictwo, działać na własny rachunek i nie jest to nic „z kosmosu”. Mam za sobą szkołę reklamy i marketingu, interesuję się sztuką, fotografią, to pomogło. Poza tym pracowałam w handlu zagranicznym, a obecnie zajmuję się finansami. Dzięki temu strona „papierkowa” całego przedsięwzięcia, nie była mi obca. Trafiłam na świetnego grafika, z którym mogłam współpracować przez internet. W rezultacie książka powstała w bardzo krótkim czasie – około dwóch miesięcy, ma prawie dwieście stron i zawiera sto pięćdziesiąt wierszy oraz 4 ważne ilustracje – obrazy Magdaleny Łazar-Massier, będące inspiracją do napisania wierszy znajdujących się obok zdjęć. Ponadto wstęp napisany przez Kamila Wasickiego i posłowie Czesława Markiewicza. To dużo jak na debiut i książkę z poezją. To dość ryzykowne, ale nie chciałam, aby tomik zginął na półce pośród innych książek, a ambicją moją było, oprócz treści, możliwie najlepiej dopracować szatę graficzną i sprostać wymogom edytorskim. Książka została wydrukowana w Krakowie, a drukarnia stanęła na wysokości zadania.

Jeszcze przed wersją papierową, swoje wiersze publikowała pani w internecie, a internet bywa czasem bezwzględny, bo pozwala chociażby na anonimowość wypowiedzi. Nie bała się pani?

– Oczywiście, że się bałam i momentami boję się do dzisiaj. Internet okazał się świetnym narzędziem do skonfrontowania się z odbiorcą, pomimo tego, że nie stoi się z nim twarzą w twarz. Niełatwo było mi pokazać się publicznie z wierszami, które mogły budzić skrajne uczucia. Na szczęście nie dotknęły mnie rzeczy na tyle przykre, żebym się zniechęciła. Zdawałam sobie sprawę, że przecież nie każdemu musi się to podobać. W wielu przypadkach spotkałam się z miłymi reakcjami, ze wsparciem, a nawet jak czasem dostanę od kogoś tak zwanego pstryczka w nos, to każe mi to po prostu być lepszą, rozwijać się i iść naprzód. Robić swoje – to, co jest dla mnie ważne.

Kiedy napisała pani swój ostatni wiersz?

– Trzy dni temu. Jednak ciągle piszę. To trochę paradoks, bo wydaniem książki chciałam w jakiś sposób zamknąć okres pisania i odpocząć. Pisanie może zmęczyć i czułam już to zmęczenie. Weszłam też w nową rolę. Spotykam się z ludźmi na wieczorach autorskich i opowiadam o mojej poezji. To kolejne nowe doświadczenia. Wydanie książki nie zaspokoiło głodu pisania. Sprawia mi to ciągle przyjemność. Staram się to pogodzić z domem i czasem, który jest niestety ograniczony. Byłoby super, gdyby doba miała 48 godzin.

Będzie kolejna książka?

– Chciałabym, ale dzisiaj nie mam jeszcze takich planów. To jest też cudowne, bo ja nic nie muszę. Nic nie zmusza mnie do pisania, nie żyję z tego, nie opłacam dzięki temu rachunków za prąd. Po prostu jest to moja pasja. To też pozwala mi na bycie szczerą i niezależną.

Warto więc spełniać marzenia.

– Pod względem finansowym niekoniecznie, dlatego zachęcam do zakupu mojej książki. Mówię to oczywiście z przymrużeniem oka. Pewnie, że warto spełniać marzenia. Warto tworzyć rzeczy, które inni określają jako piękne. Ważni są też ludzie, którymi się otaczamy, którzy dodają energii i inspirują do tworzenia rzeczy wartościowych i fajnych. Prawdopodobnie będę pisała nadal, a na pewno starała się, żeby to pisanie było wciąż wartościowe i… wtedy będzie fajnie (śmiech).

Andrzej Buczyński