Motocykle marzeń buduje sobie sam

10951
Zdjęcie z sesji do największych magazynów motocyklowych fot. Jarosław (TYCI) Milczarek

GMINA BRODY | Z Arkadiuszem “Szajbą” Pawlukowiczem o budowaniu motocykli, biciu rekordów i wiejskim spokoju rozmawia Andrzej Buczyński.

Który to już motocykl zrobiony w pana garażu?
– Zrobiony, lub też mocno przerobiony, to już będzie siódmy. Pierwszy powstał 15-16 lat temu.

Czyli mniej więcej co dwa lata rodzi się kolejny.
– Tak, ale to nie jest moja praca. To takie hobby. W każdym seryjnym motocyklu czegoś mi brakuje i można powiedzieć, że dążę do zrobienia motocykla moich marzeń. Takie wizje rodzą się w głowie. Z jednego motocykla wziąć to, z innego to, z kolejnego jeszcze coś. Żeby miał odpowiednią pozycję do jazdy, żeby pokazywał co czuję, na przykład w jeździe.

Ten najnowszy jest motocyklem marzeń?
– Tak, podobnie jak każdy poprzedni, ale moje marzenia cały czas się rozwijają. Po tym już mam następny w głowie, ale jeszcze muszę do tego dorosnąć.

Zaczęło się projektowanie?
– U mnie projekty dorastają podczas robienia i w trakcie stają się coraz lepsze. Ogólnie wiem, co chcę osiągnąć, ale nie buduję motocykla według wcześniej wykonanego rysunku. Tak też było w przypadku Suzuki Hayabusa. Chciałem mieć najszybszy wtedy seryjny motocykl świata. Kupiłem, mam, i co z tego? Okazał się nie tak szybkim, jakbym chciał. Wstawiłem nitro, ale to też nie dało mi pełnej satysfakcji. Dołożyłem więc turbo, potem to
i tamto. Chciałem cały czas coś udoskonalić.

Na tej Hayabusie pobił pan w 2007 roku polski rekord prędkości.
– Poprzedni wynosił wtedy 295,6 km/h, a mi udało się osiągnąć 309 km/h. Prędkość mierzona była oczywiście przy pomocy GPS-u, bo licznik motocykla wskazywał sporo ponad 350 km/h. Przez 5 czy 6 lat nikt tego rekordu nie pobił.

Chciałby pan powalczyć o jeszcze większe prędkości?
– Już nie, poszedłem całkowicie w drugą stronę i mam z tego więcej przyjemności, więcej frajdy. Po drugie, ciężko te rekordy robić, wymaga to dużo nakładów. Tak naprawdę, wszystkie te rekordy, które robiliśmy, są nieoficjalne. Żeby polski rekord prędkości był polski, powinien być ustanowiony na polskim motocyklu. A my nie mamy produkcji naszych motocykli. No chyba, że się kiedyś wkurzę, kupię jakiegoś junaka i go przerobię (śmiech).

Ten nowy motocykl będzie jeździł normalnie po drogach?
– Będzie zarejestrowany, ale nie chcę nim na razie jeździć. Teraz będzie jeździł po wystawach. Przede wszystkim na mistrzostwa świata w Niemczech. Zwykłe wystawy motocykli chyba sobie daruję. Mam już kilka tytułów na mistrzostwach Polski, Czech, Niemiec, dwukrotne mistrzostwo Europy. Czas na świat.

Wielokrotnie nagradzany pana motocykl “Cedzior” startował w kategorii streetfighter?
– Robię motocykle inne, nietuzinkowe. Niby był to streetfighter, ale nie do końca. Wymyka się schematom. Podobnie, jak ten najnowszy. To niby taki dragster i trochę wyścigówka.

Wyścigówka z silnikiem turystycznym?
– Fenomenem jest tu właśnie silnik z Hondy Gold Wing. A wszyscy mówią, że z niego nic się nie da zrobić. Lubię wyzwania, żeby z niczego zrobić coś. Pewnie z rok nim pojeżdżę, tak jak to było z poprzednimi motocyklami. No a później poszukam jakiegoś klienta, aby ze sprzedaży tego mieć środki na budowę kolejnego.

Gdzie są teraz poprzednie motocykle?
– Na przykład Hayabusa na Śląsku, a “Cedzior” w Anglii. Tam, w najbardziej kultowej motocyklowej knajpie na świecie – Ice Cafe w Londynie – robiłem premierę Comara, bardzo zaawansowanego technologicznie motocykla stylizowanego na lata siedemdziesiąte. Bez problemu udostępniono mi na tę okazję cały lokal.
Motocykl wiozłem do Londynu busem, a żeby nie było za pusto, to wziąłem “Cedziora” na pakę. To też ciekawa historia, jak wjechaliśmy do centrum Londynu starym Mercedesem Sprinterem z 1997 roku. Nie bardzo było można, ze względu na normy spalin Euro. Zatrzymuje nas policja i pyta, co wieziemy. Motocykle. Oni na to – kradzione? (śmiech) Ale kiedy zajrzeli do busa, było tylko takie “wooooooow”. To też byli motocykliści i nawet podprowadzili nas kawałek przez Londyn. Specjalnie na premierę przyjechało aż 27 moich kolegów z Polski, chociaż do mojego garażu mieli raptem kilka kilometrów. To było takie fajne. Ktoś tam nawet rzucił pracę, bo szef nie chciał mu dać jednego dnia wolnego. Właściciele knajpy przyjęli nas rewelacyjnie. Postawiłem “Cedziora” przed lokalem
i klient zaraz się trafił. Dogadaliśmy się, ale za chwilę pojawia się następny i mówi, że da więcej. Ale umowa to umowa.

Robi pan drogie motocykle?
– Bardzo drogie, ale to tak samo z siebie wychodzi, bo są robione z najlepszych elementów. Staram się używać części akcesoryjnych z górnej półki, ze ścigaczy. A jak wiadomo, motocykle supersportowe napakowane są najnowszą technologią.

To jedyny egzemplarz na świecie. Wiadomo, że zsumowanie cen komponentów potrzebnych do jego budowy nie określi jego wartości. Czy to nie czasem tak, jak z dziełami sztuki – są warte tyle, ile ktoś za nie zapłaci?
– Powiem tak, były już pewne rozmowy na temat tego motocykla w Australii. Tam cena mogłaby się wahać od 120 do 150 tysięcy dolarów. W Polsce może około 150 tys. złotych.

Kupując obraz, płacimy za farbę, płótno i geniusz mistrza. Ten motocykl też jest wyjątkowy, ale same części i ręczna robota kosztowała na pewno sporo.
– Sporo, ale miałem to rozłożone właściwie na cztery lata. Sam tylny amortyzator to 7 tys. złotych, amortyzator skrętu – 4 tys. złotych, lusterka po tysiąc złotych. Tak się to powoli składało. Sama praca nad motocyklem trwała może 8 miesięcy, ale były przerwy, na jakiś czas porzuciłem ten projekt, nie było czasu.

Arkadiusz „Szajba” Pawlukowicz posiada bogatą kolekcję pucharów nie tylko za budowane przez siebie motocykle. Jeśli byliby chętni sponsorzy, którzy wraz z konstruktorem chcieliby zdobyć mistrzostwo świata w budowaniu motocykli, mogą się skontaktować z „Szajbą” – szajbasgarage@gmail.com fot. Andrzej Buczyński

Drogie hobby.
– Lubię budować motocykle, takie jakie chcę, jakimi chciałbym jeździć. To taka dodatkowa premia w moim życiu. Inni odkładają pieniądze na kontach, a ja kupuję części. Jak powstanie całość, to je z czasem odzyskuję i buduję coś następnego.

Kiedy wsiadł pan po raz pierwszy na motocykl?
– Miałem chyba 11 lat. I od razu gaz do dechy. Od małego jeździłem do wujka, który miał komarka, simsona i on mnie tym zaszczepił. Ojciec zmarł, kiedy byłem mały, ale ze zdjęć pamiętam, że jeździł Osą.

I tak już cały czas – gaz do dechy?
– Jeżdżę szybko, ale to nie znaczy, że nie mam oleju w głowie. Nie wystarczy mieć benzynę we krwi. Nie jeżdżę też na maksa. Ustalam sobie jakąś średnią prędkość od punktu A do punktu B i staram się jej trzymać. I nie używać hamulców, bo hamulce są dla tchórzy (śmiech). Odpuszczamy gazu i dodajemy gazu. To taki mój styl. Gaz, hamulec, gaz, hamulec – to nie jazda.

Dużo miał pan motocykli?
– Chyba wszystkie powyżej litra pojemności, sportowe i turystyczne o sportowym zacięciu. Kiedy ktoś mi mówi, że tamten jest lepszy od tego, bo tak kolega powiedział, to ja na to, że jeździłem na obydwu i sam wiem, jakie są ich mocne i słabe strony.

Najgorszy motocykl, jakim pan jeździł w życiu?
– Chyba Suzuki Intruder 1800. Wszyscy są zafascynowani tym motocyklem, a jak dla mnie to on jest do niczego, nie skręca, nie jedzie. Może dlatego, że jestem motocyklistą sportowym. Nie lubię też chopperów. Nie chodzi o to, że będę je krytykował. Po prostu komuś odpowiadają takie motocykle, a komuś inne. Nie dzielmy motocyklistów, a łączmy we wspólnej pasji.

Co lepsze – jeździć szybko po torze wyścigowym, czy pojechać w góry?
– Zdecydowanie w góry. Nawet na zlot do Wiednia jechałem przez Zakopane. Na torze jest nudno, kręcisz się tylko w kółko i niczego więcej się nie nauczysz. Nie nauczysz się zachowania innych ludzi na drodze, ich reakcji. Motocyklista z czasem staje się takim jakby psychologiem. Musi przewidywać ruchy innych, żeby żyć w tej dżungli, bo inaczej by go rozjechali. W górach można też stanąć gdzieś, zobaczyć fajny widok, zrobić zdjęcie. Na torze tego nie ma. Ale po torach oczywiście też jeździłem i ścigałem się na ćwierć mili.

Prędkość jest niebezpieczna?
– Jeśli prędkość zabija, uważaj mnie za martwego – to moje motto. Prędkość nie zabija, tylko głupota ludzka. Ludzie mówią, że motocykle są niebezpieczne. Bardziej niebezpieczny jest nóż w domu. Jeśli się go używa do krojenia chleba i posmarowania masłem to wszystko jest ok. Podobnie z motocyklem. Używany rozsądnie, będzie sprawiał przyjemność. Co, jak damy nóż wariatowi? Jeden mój znajomy powiedział, że najniebezpieczniejszą rzeczą jest dom. Jeśli chcemy żyć bezpiecznie to sprzedajmy dom, bo statystycznie 80 procent ludzi umiera w domach. Problemy są, gdy dwudziestoparolatek kupi mocny motocykl i od razu gaz i szpan. Większe pojemności powinny być dostępne nie z wiekiem, ale ze stażem na motocyklu.

Czasem pływa pan też łodzią motorową.
– Dlaczego wskakuję na motorówke? Jeżdżąc motocyklem jesteś sam w kasku. Pozwala to się odciąć od świata, spokojnie pomyśleć. Na łódce jest inaczej. Spokój, rybki można połowić, ale też spotkać się ze znajomymi. Jeżdżę za granicę, pracuję, a na weekendy potrzebuję odpoczynku. Przez dwa dni mogę nie schodzić na ląd. Na wodzie też jest inne odczucie prędkości, ale tu jest motoryzacja i tam jest motoryzacja. Może tylko żagiel by mnie denerwował. Na szczęście mam tam silnik pod 300 koni i jak trzeba, to ta łódź frunie. To jest naprawdę przyjemne. Łódkę też musiałem przerobić, bo za słaba była. Jednak nie zamierzam budować łodzi, zostanę przy motocyklach.

Przekazał pan swoją motocyklową pasję dzieciom?
– Mam trzy córki. Dwie jeżdżą na motocyklach, dłubią przy nich, są zaradne, wiedzą jak i gdzie młotkiem uderzyć. Jedna, jak miała 9 lat, pobiła polski rekord prędkości 100 km/h na motocyklu, który też zrobiliśmy.

Skąd ma pan wiedzę potrzebną do budowania motocykli?
– Mam to we krwi. Chyba po ojcu, który był rzeźbiarzem, malarzem, kierowcą, mechanikiem. Ojciec mi imponował. Kiedyś były takie czasy, że żeby coś mieć, trzeba było to zrobić. Tak powstawały moje pierwsze Komarki, a potem już wyżej, wyżej i każdy motor miałem przerobiony. Przerobiłem sobie nawet rower “Wigry”, kiedy miałem 10 lat. Dużo rzeczy robionych było metodą prób i błędów, ale z czasem i doświadczeniem błędów było coraz mniej. Trzydzieści lat temu miałem Jawę, obudowaną owiewkami, z dużymi kołami. Ludzie myśleli, że to japoński motocykl. Jak byłem mały, to każdą zabawkę musiałem rozebrać i poskładać. Potem tak było z każdym moim motocyklem. Chciałem zobaczyć co jest w środku.

Patrząc na pana najnowsze dzieło, te kształty, najdrobniejsze detale, można powiedzieć, że to piękny motocykl. Czuje się pan trochę artystą?
– Każdy zrobiony przeze mnie motocykl nie tylko jeździł. Był też ładny. Zawsze wybijam się poza daną klasę motocykli. Nie trzymam się sztywnych zasad. Nie wiem, może mam inną wyobraźnię, niż wszyscy (śmiech).

A gdyby jakiś producent motocykli zatrudnił pana do wymyślania nowych modeli?
– Kto wie, gdybym miał zupełnie wolną rękę. Nie potrafię pracować pod kimś, w fabryce byłoby chyba jednak ciężko.

Jak pan trafił do Jezior Dolnych?
– Pochodzę z Gubina, ale wychowałem się w Bieżycach. Później mieszkałem w Lubsku. Zawsze jednak chciałem mieszkać na wsi. Kupiłem tu dom i zacząłem go remontować. Mam ciszę i spokój. Trochę mnie męczyło, że nie mam tu garażu i zamiast w tym roku zrobić dach, to wybudowałem garaż.

Jaki będzie następny motocykl?
– Nie wiem jeszcze dokładnie w jaką stronę pójdę, ale na pewno będzie to kolejny dziwny motocykl, tak jak poprzednie. Marzy mi się zrobienie ścigacza na bazie Harleya. U nas jest tak, że jak się ma Harleya, to jest się kimś. Ja też w końcu chciałbym być kimś (śmiech). Kilka części już mam. Szukam Harleya, któremu mogę zabrać serce i tożsamość. W grę wchodzą dwa modele – V-Rod, albo XR 1200.

Zmienia pan motocykle, jak rękawiczki?
– Niektórzy faktycznie przywiązują się do swoich, a ja tak nie mam. Zrobię motocykl, nacieszę się nim, wiem że go sprzedam, ale zrobię następny, który będzie jeszcze lepszy. Każdy jest stopień wyżej.

Ciekawe, jaki będzie dziesiąty z kolei po tym obecnym.
– Nie wiem, ale mam nadzieję, że nie elektryczny.