Prezes nie powiedział ostatniego słowa

3585

Z Wiesławem Olszańskim, byłym już prezesem Szpitala na Wyspie, o rozwoju placówki i nadchodzących problemach rozmawia Andrzej Buczyński.

Czego brakuje panu najbardziej po przejściu na emeryturę?

– Chyba najbardziej tego, że teraz już nie odpowiadam za nic. Ta odpowiedzialność jest gdzieś tam zakodowana. Z jednej strony to pewna ulga, ale z drugiej brakuje trochę tego paliwa, które napędza życie.

Myśli więc pan o jakiejś pracy.

– Oczywiście. Teraz jednak muszę poukładać parę rzeczy i odpocząć trochę. Chyba jednak będę poszukiwał jakiegoś zajęcia, by wypełnić ten wolny czas. Nie czuję się w pełni emerytem. Nie dojrzałem do tego psychicznie. Traktuję to jako taki dłuższy urlop, bo od dziesięciu lat dłuższego urlopu nie miałem. Odpocznę przynajmniej dwa miesiące, a potem zobaczymy.

Dotychczasowa praca nie pozwalała odpocząć?

– Nigdy. Nawet jak byłem na urlopie, to cały czas gdzieś tam z tyłu głowy te problemy były. Wielokrotnie też dzwoniły telefony. Chociaż w ostatnim roku po raz pierwszy miałem dwutygodniowy odpoczynek i personel zadbał, żeby nie nękać mnie żadnymi sprawami.




attachment_1755″ align=”alignleft” width=”300″] Szpital na Wyspie w Żarach[/caption]

– To co było kiedyś, a teraz, to są dwa różne szpitale. Kiedy przyszedłem tu do pracy, szpital przypominał skamielinę z czasów PRL. Był zaniedbany i niedoinwestowany. Obecnie to zupełnie inna placówka, zarówno jeśli chodzi o sferę diagnostyczną i wyposażenie medyczne jak i warunki pobytu pacjentów. Nie inwestowaliśmy w wygląd zewnętrzny, tylko to, co jest w środku. To są dwa światy. A znam nawet w okolicy kilka szpitali, do których można zawozić wycieczki i pokazywać, jak takie placówki jak nasza wyglądały jeszcze 10-15 lat temu. Jakby się zakonserwowały. My, podobnie jak wiele szpitali w Polsce, zrobiliśmy jednak ogromny postęp.

Zapewne nie było to takie proste, jak może się wydawać?

– Praca prezesa szpitala to nieustanne chodzenie po polu minowym. Trzeba uważać na każdym kroku. To jest specyficzna branża, w której mamy absolutnie rynkową rzeczywistość po stronie kosztów i kompletnie nierynkową po stronie przychodów. Nawet jeśli chodzi o personel, to jest to rynek, bo mają możliwość wyboru miejsca pracy, z lepszymi warunkami. Do tego dochodzi fakt, że szpital działa w bardzo wrażliwej społecznie sferze usług.

Coraz głośniej mówi się o brakach w personelu medycznym.

– W Polsce dramatycznie brakuje lekarzy, a w tej chwili jeszcze i pielęgniarek. Podstawową wartością każdego szpitala są ludzie. Lekarz mający szacunek do swojego zawodu nie pójdzie pracować do szpitala, w którym nie ma odpowiednio rozwiniętej diagnostyki. To są już inne czasy i inny zakres odpowiedzialności. Dlatego nieustająco inwestowaliśmy. Miałem szczęście pracować ze wspaniałą grupą lekarzy i pielęgniarek, techników i laborantów, którzy byli emocjonalnie związani z tą placówką i chcieli inwestować w swoje miejsca pracy. Moim zadaniem było znaleźć pieniądze, wskazać cel i umiejętnie to przeprowadzić.

Zdarzały się roszczenia finansowe pracowników?

– Personel zawsze uważał, że płacę za mało, a ja płaciłem tyle, ile mogłem. Były sytuacje, w których musieliśmy bardzo mocno negocjować z lekarzami i pielęgniarkami. Zawsze na końcu udawało nam się wypracować jakiś kompromis. Personel walczył o swoje prawa, a ja musiałem ich przekonać, że są pewne granice, których nie można przekroczyć. Zadłużanie spółki skończyłoby się upadłością. Chyba jednak dla sporej grupy pracowników, oprócz wysokości wynagrodzeń, ważne było też poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. Widzieli też, że szpital się rozwija, unowocześnia. Stał się miejscem pracy, z którym można się utożsamiać i nie trzeba go się wstydzić.

Jaki był najtrudniejszy moment w pana pracy?

– Spokojnie nigdy nie było. Rządzący też nie dają nam spokoju, bo reguły gry ciągle są zmieniane. Nigdy tak naprawdę nie działaliśmy w jakiejś stabilizacji – zarówno formalno-prawnej, jak i dotyczącej finansowania. Najgroźniejszym momentem, jaki pamiętam, był tak ustawiony konkurs, że nie mieliśmy szans powalczyć o utrzymanie naszej neurologii. Tak to zostało przygotowane, że po prostu nas wycięto. To było jakieś 7-8 lat temu. Była to zapaść dla szpitala. Na szczęście udało się przekształcić neurologię na geriatrię, co częściowo zrekompensowało nam straty, jakie ponieśliśmy. Był to bardzo groźny moment dla szpitala. W tamtym okresie byliśmy jeszcze bardzo mocno kontrolowani przez dostawców, którzy pamiętali poprzednie czasy zadłużeń. Byliśmy bardzo nieufnie traktowani i gdyby wystąpiły jakiekolwiek problemy z płatnościami ze strony szpitala, to dostawy na przykład leków byłyby natychmiast wstrzymane. Dzisiaj szpital jest w takiej kondycji i wypracował sobie taką opinię u dostawców, że dostaje nawet lepsze ceny.

Poza problemami były też na pewno dobre momenty?

– Takie oczywiście też były. Szczególnie gdy udało się zakończyć kolejną inwestycję. Tym bardziej, że każdy rok zaczynaliśmy z takim poczuciem, że kontrakty z Narodowym Funduszem Zdrowia nie pokrywają kosztów i gdzieś tam w ciągu roku trzeba będzie walczyć o zwiększenie przychodów. Nigdy też nie było pewności, czy to się uda. Największą satysfakcję sprawiło mi przeprowadzenie restrukturyzacji szpitala w 2012 roku. Wtedy przenieśliśmy chirurgię, oddział intensywnej opieki medycznej i radiologię z ulicy Bohaterów Getta na Pszenną. To była rewolucja. Przygotowywaliśmy się do tego kilka lat, ale udało się. I szpital ani na moment nie przestał pracować.

Szpital cały czas się rozbudowuje i modernizuje.

– To jest nieustający proces, który nigdy się nie zakończy. W medycynie następuje ciągły postęp technologiczny, do którego trzeba się dostosować. Sprzęt medyczny jest bardzo drogi a wymaga wymiany średnio co dziesięć lat. Budynki modernizowane obecnie, za jakiś czas znów będą wymagały modernizacji.

Jaka będzie przyszłość szpitala?

– Przyszłość jest niepewna, ale to dotyczy nie tylko żarskiego szpitala, ale całego systemu. Podstawowe zagrożenie to rosnący niedobór personelu. Ukułem sobie takie powiedzenie, że za kilka lat szpitale będą zamykać pielęgniarki. Bo ich zabraknie. Średnia wieku jest bardzo wysoka i w ciągu pięciu lat nawet trzydzieści procent  może odejść na emeryturę. Nie da się łatwo zapełnić tej luki. Rządzący zdają się nie dostrzegać problemu, albo myślą, że jakoś to będzie. Może dojść do katastrofy i nie jest to słowo na wyrost.

Coś jeszcze zagraża szpitalom?

– Na ten narastający brak personelu nakłada się jeszcze coraz większy popyt na usługi medyczne, bo społeczeństwo się starzeje. Po prostu jest więcej chorych w szpitalach, a poziom nakładów na służbę zdrowia zawsze był niewystarczający. Przy obecnej tak zwanej sieci szpitali nakłada się na nie jeszcze więcej obowiązków, których mogą nie udźwignąć.

Pana największy sukces?

– Wydaje mi się, że pomimo wielu trudnych momentów i decyzji udało mi się zachować szacunek i zaufanie personelu szpitala. Nie rozpieszczałem ich szczególnie, nie płaciłem najwięcej, dlatego byłem bardzo zaskoczony takimi wyrazami szacunku, z jakimi się spotkałem przy moim odejściu.

ATB