GMINA PRZEWÓZ | Przez półtora wieku zdany na własny los, porzucony przez ludzi, kościół w Straszowie powoli zaczął się rozpadać. Siły natury są bezlitosne. Deszcz, wiatr i mróz konsekwentnie robiły swoje. Postępujące dzieło zniszczenia dokonywało się w ukryciu, wśród wybujałej wokół dziko zieleni. Trudno powiedzieć, ile jeszcze lat potrzebowałaby natura, aby ten zabytek zniknął z powierzchni ziemi na dobre. Ale tak się na szczęście nie stanie.
Przekonałem się o tym na własne oczy i to… przecierając oczy ze zdumienia. Ostatni raz odwiedziłem to miejsce pod koniec ubiegłego wieku. Pamiętam wieżę i resztki murów wyłaniające się z zarośli. Później wiele razy przejeżdżałem pobliską drogą i czasem tylko spojrzałem w stronę kościelnej wieży bez cienia nadziei, że cokolwiek może się tam jeszcze wydarzyć.
Jak więc trafiłem do zabytkowego kościoła ponownie? Dzięki koleżance, która pewnego dnia, przy jakiejś rozmowie na zupełnie inny temat, powiedziała że muszę koniecznie pojechać do Straszowa. W końcu pojechałem i nie żałuję.
Odkrywanie historii
Straszów położony jest przy drodze krajowej nr 27. Jadąc z Żar w kierunku na Przewóz miałem do pokonania niespełna dwadzieścia kilometrów. Ruin kościoła nie sposób przeoczyć. Stoją praktycznie przy samej drodze.
Podchodzę bliżej i widzę… no właśnie, widzę po raz pierwszy zabytek w całej okazałości, jaka pozostała do naszych czasów. Zniknęły zarośla. Już na pierwszy rzut oka widać, jaki ogrom pracy ktoś musiał wykonać, aby wydrzeć to miejsce z rąk dzikiej przyrody. Teren wygląda na zadbany, jakby miał gospodarza.
I rzeczywiście ma. Tak poznałem pana Krzysztofa, niewątpliwie człowieka z pasją, fantazją, a przy tym bardzo skromnego właściciela ruin w Straszowie.
– Nabyłem ten teren od gminy w przetargu za prawie symboliczną kwotę, był on bardzo zaniedbany, nikt się nim nie interesował, a dla samej gminy był to duży problem – mówi właściciel opiekujący się obiektem od około czterech lat. – Tak naprawdę było to porośnięte chaszczami śmietnisko, ale zawsze interesowały mnie takie miejsca, podobnie jak historia w ogóle.
Pewnego dnia pan Krzysztof poszedł do urzędu gminy i zaproponował, że zaopiekuje się zabytkiem. Urzędnikom najwyraźniej pomysł przypadł do gustu, uruchomili procedury i kościół znalazł nowego gospodarza. Dla niezbyt bogatej gminy to rzeczywiście był problem praktycznie nie do rozwiązania. Budżet jest, jaki jest, a mieszkańcy przede wszystkim oczekują nowych dróg, chodników i inwestycji związanych z codziennym życiem. Pieniądze na ratowanie ruin zawsze będą gdzieś na końcu długiej listy niezbędnych wydatków.
Życie pokazuje, że oddawanie zabytków w ręce prywatne ma skutki bardzo różne. Niektórzy o nie dbają, przywracają im dawny blask, lub chociaż odkurzają z wieloletnich warstw zaniedbań. Są też tacy, którzy nie robią nic, czy też bardzo niewiele, skazując tym samym posiadane obiekty na dalszą degradację. Już po krótkim spacerze wokół straszowskich ruin zdałem sobie sprawę, że kościół ten w końcu szczęśliwie trafił w dobre ręce.
Krok po kroku
Jednej parze rąk życia by nie starczyło, żeby zrobić wszystko, co do tej pory zostało już zrobione przez ostatnich kilka lat. Jak zapewnia właściciel, przy realizacji całego przedsięwzięcia ma ogromne wsparcie ze strony znajomych, ale także Stowarzyszenia Militarno – Historycznego „Szaruga” oraz powstającego „Muzeum Wojen i Życia”.
Zaczęło się od porządkowania i wycinki dzikich zarośli. Nie wystarczyła siekierka
i kosa. Prawdziwą walkę stoczyli przy wyciąganiu z ziemi korzeni drzew, które porosły ten teren przez lata.
– Umocniliśmy skarpę i odkopaliśmy bramę – wspomina z przejęciem pan Krzysztof. – Jaka była wtedy radość, gdy spod warstwy piachu i ziemi wyłonił się średniowieczny bruk.
Od razu widać, że na pasjonatów trafiło, którzy cieszą się z odkrycia kamieni, jakby to była co najmniej skrzynka złotych monet. Jeśli w tym – jednym z nielicznych w Polsce kościołów
o charakterze obronnym, leżącym przy historycznym trakcie handlowym – jakieś skarby kiedyś ukryto, to w przeciągu minionych wieków już z pewnością dawno trafiły w ręce poszukiwaczy takiego właśnie bogactwa. Ale co tam szkodzi pofantazjować sobie o złotych pozostałościach dawnego, bogatego księstwa i dziejach XIV-wiecznego kościoła.
– Na tych terenach ciągle były jakieś wojny, nie tylko na tle religijnym, a więc i sam kościół przechodził też z rąk do rąk – mówi pan Krzysztof. – Przy pracach wokół murów znaleźliśmy rozpłaszczone kule muszkietowe świadczące o burzliwych dziejach tego miejsca.
Idąc powoli wzdłuż resztek murów okalających sam kościół, wsłuchuję się w historyczne ciekawostki, jakimi obficie raczy mnie pan Krzysztof. Zastanawiam się, ileż to ludzkich losów związanych było przez wieki z tym miejscem, ileż było zdarzeń rozmaitych, których niemymi świadkami są dziś tylko kamienie.
Oglądam miejsca w murach, ubytki uzupełnione niedawno kamieniami i ręcznie robioną zaprawą. Widzę, jak pan Krzysztof cieszy się szczerze z każdej wykonanej pracy, z uratowanego łuku bramy wejściowej, wzmocnionego fragmentu rozsypującej się do tej pory ściany. Efekty są widoczne, a trzeba wziąć pod uwagę, że wszystko na tym terenie robione jest hobbystycznie, gdy są akurat chęci i czas na to pozwoli.
Zamysłem właściciela nie jest odtworzenie kościoła sprzed wieków. Jak sam twierdzi, ma być to coś w rodzaju ruiny romantycznej, gdzie można spędzić czas, w pięknym otoczeniu, obcując z przyrodą i historią. Wszelkie dotychczasowe działania miały na celu zabezpieczenie przed dalszymi zniszczeniami. A do zrobienia jest jeszcze wiele.
Wieża z widokiem
Największe wrażenie zrobiła na mnie kamienna wieża, a dokładnie to, co w niej jest, a czego niedawno jeszcze nie było.
Nowy właściciel zastał ją zupełnie pustą w środku, wypełnioną powietrzem otoczonym murami. Dziś w jej wnętrzu znajduje się drewniana konstrukcja, dwa poziomy pomieszczeń i strome schodki wiodące na sam szczyt. Sala na pierwszym „piętrze” z dębowym opalanym stołem i rzeźbionymi krzesłami wygląda tak, jakby przed chwilą wyszli z niej po zakończonej wieczerzy średniowieczni wojowie. Cały ten wystrój, choć powstał niedawno, naprawdę tworzy bardzo fajny klimat.
Poinstruowany, jak bezpiecznie wchodzić po schodkach, pokonuję kolejne metry aż na sam szczyt. Nie mogę opierać się o mur, bo trzeba go jeszcze wzmocnić. Nie ma też barierek zabezpieczających, ale to nie jest miejsce swobodnie dostępne dla turystów. Stoję na drewnianym dachu, dzięki któremu woda nie leje się do wnętrza wieży. Rozglądam się po okolicy. Ciekawe, co czuł stojący tu przed wiekami człowiek wypatrujący nadchodzących wojsk wroga.
Wracam jednak na ziemię, a raczej do tego na czym stoję i z inżynierską ciekawością pytam, jak udało się wybudować taką drewnianą konstrukcję wewnątrz wieży. Słyszę opowieść wciąganiu bel za pomocą lin przez znajomego stolarza i o walce z szerszeniami, które bez niczyjej zgody zadomowiły się na szczycie wieży…
Drugie życie ruin w Straszowie to przykład, że wystarczą chęci, zmieszane z odrobiną determinacji oraz pasji, a rzeczy niemożliwe stają się realne.
Zaproszenie
Solidne drzwi bronią dostępu do wieży. Zdarza się, że można wejść do środka, ale tylko za zgodą i pod opieką właściciela zabytku. Za to cały teren wokół jest ogólnodostępny. Właściciel nie ma nic przeciwko temu, aby ktoś przyszedł, pospacerował sobie, czy odpoczął chociażby na jednej z ławek wokół miejsca na ognisko. Jest tam nawet huśtawka na sznurze przywiązanym do gałęzi drzewa. Można tam sobie nawet zrobić zdjęcie z kamiennym Bolesławem Chrobrym.
Jak twierdzi pan Krzysztof, o dziwo nawet nie ma problemu ze śmieciami. Jakimś cudem prawie wszyscy tu zaglądający zachowują się w sposób cywilizowany. I oby tak zostało.
W towarzystwie kościelnych ruin, a przede wszystkim ich sympatycznego właściciela i gospodarza, spędziłem dwie godziny. Ten czas minął bardzo szybko. Z pewnością nie raz jeszcze tam zajrzę. Warto zobaczyć to miejsce, traktując je choćby jako przystanek na trasie wycieczki rowerowej.
Zawsze podziwiałem ludzi, którzy udowadniali, że chcieć to móc. Ludzi, których pasje sprawiały, że działo się coś dobrego. Miałem przyjemność poznać kolejnego takiego człowieka, który ratuje zabytek skazany na zapomnienie.
Andrzej Buczyński