Jakoś ostatnio padło, zdaje się, kilka nowych polskich rekordów w ujawnieniu dziennych wykryć zakażeń koronawirusem. Gdzieś mignęły mi takie doniesienia. O niebo więcej, niż wtedy, gdy grzecznie siedzieliśmy w domkach w obawie przed zbliżającą się wielkimi krokami, nieuchronną zagładą ludzkości. Dziś jednak biegamy sobie swobodnie. Ponoć nawet są jakieś tak zwane obostrzenia. Czasem są.
W przeciągu kilku dni byłem na dwóch bardzo różnych imprezach okolicznościowych, jakby
z różnych czasów i światów. Pierwsza to otwarcie wystawy fotograficznej w salonie na żarskim deptaku. Nie, żeby jakiś wielki tłum, ale wszyscy zamaskowani. Co więcej, ankietę nawet musiałem wypełnić przy wejściu, czy przypadkiem nie mam koronawirusa w sobie. Napisałem, że nie, ale mogłem nieświadomie skłamać. Nie jestem lekarzem, jednak katar potrafię sobie zdiagnozować. Smarki ciekną z nosa – prosta sprawa. Gorzej z chorobą koronawirusową, która podobno może nie mieć objawów. Człowiek nie wie, że choruje.
Świat byłby piękny, gdyby wszystkie choroby były bezobjawowe. Poproszę takich szesnaście na raz, tak dla frajdy.
– Cześć ziomuś, co u ciebie, dobrze wyglądasz.
– A w porządku, dziś tylko osiem bezobjawowych chorób mnie męczy. Masz jakieś dwie na zbyciu dla równego rachunku?
Nie wiem, czy na tym otwarciu wystawy czułem się bezpiecznie. Za to zabawne było tradycyjne zdjęcie grupowe uczestników tegoż wydarzenia. Za cholerę nie wiadomo, kto tam był. Nie mam pojęcia, jak wygląda zdobywczyni głównej nagrody, pomimo tego, że przyszła i nagrodę odebrała. A jak to nie była ona? Zaraz ktoś wpadnie na pomysł, że może by tak zacząć chodzić po takich imprezkach i przy wyczytywaniu nagrodzonych podejść po prostu, jak nikt inny się nie wyrywa.
– Jak tam Zenuś, weekend udany?
– Może być, mam nagrodę z konkursu plastycznego, za wieniec dożynkowy, z debiutów literackich, tylko na festiwalu piosenki dziecięcej dziwnie na mnie patrzyli, ale powiedziałem, że od szkraba mama mnie karmi hamburgerami i dali jakieś wrotki, czy coś. Opyliłem już na bazarku, więc świętujemy.
Jak już więc coś wygracie, lepiej idźcie odebrać nagrodę.
A jak będą robić zdjęcie pamiątkowe, to lepiej przyłbicę zakładać. Wtedy ta pamiątka będzie miała sens.
Inna impreza to święto wojskowe na terenie 105. Szpitala. Zwarta grupa samorządowców, oficerów, lekarzy, duchownych i różnych innych gości zaproszonych. Wśród nich wojewoda lubuski, przedstawiciel rządu w terenie. I co? Zero dystansu zalecanego. Żadnych maseczek, przyłbic, czy czegokolwiek na twarzy. Z jednym chyba wyjątkiem – przewodniczący rady miejskiej Marian Popławski konsekwentnie stosuje się do zaleceń
i maseczki nie ściągnął.
Jaki zatem wniosek można wyciągnąć z tych dwóch różnych imprez? Ano, wyciągnijcie sobie sami.
Ale był tam punkt dezynfekcji rączek. Skorzystałem, bo co komu szkodzi mieć czyste ręce. Od jakiegoś czasu wącham sobie te płyny, by sprawdzić, czy nie chrzczone jakieś oferują. No i przyznać trzeba, że dezynfekcja w szpitalu porządnym bimberkiem zalatuje. Ale absolutnym jak do tej pory liderem jest płyn w żarskim urzędzie gminy. To dopiero nos wykrzywia. Oczy łzawią. Lepiej się nie zaciągać zbyt głęboko. To ja rozumiem. Po czymś takim żaden zarazek nie ma szans na przeżycie. Za to w urzędzie miejskim dezynfekcja mniej targa zmysłami. Coś dla ludzi bardziej wrażliwych i delikatnych. A na wszelki wypadek, lepiej sobie psiknąć dwa razy.
W kolejnych sklepach pojawiają się psikaczki automatyczne. To fajne urządzenia. Wystarczy ręce podłożyć i niczego nawet naciskać nie trzeba. Wygoda. I czyste ręce. Polecam korzystanie. Już pal licho tego jednego wirusa, ale biorąc z półki paczkę czipsów, nie chciałbym chyba, by wcześnie ktoś ją miętolił brudnymi paluchami, nie mogąc się zdecydować, czy paprykowe, czy serowe. W dodatku paluchami, które – aż strach pomyśleć – gdzie wcześniej wkładał… Lepiej myć te rączki jednak. Prawda?
Andrzej Buczyński