Łuski, muzyka i smutny żołnierz

599

Gdybym był polskim oficerem poległym niedługo przed końcem wojny i leżącym obecnie na żarskim „ruskim cmentarzu”, chyba bym zaczął straszyć po nocach. Miałem mieć fajną imprezkę, pochwaliłem się nawet kumplom z sąsiednich grobowców, a teraz wszyscy się ze mnie nabijają… Ale o tym za chwilę.

Obchody Święta Wojska Polskiego – trzy różne dni, różni organizatorzy, różne wrażenia. Pierwszy był Szpital 105. Organizacja sprawna, można powiedzieć, że po wojskowemu. Apel Pamięci, salwa honorowa, maszerowanie, przemówienia nawet w miarę krótkie. Ale… no właśnie. Szkoda, że nie odbyło się to na przykład przy ratuszu. Choćby dlatego, że zabrakło dzieciaków zbierających łuski. Zabrakło zwykłych przechodniów, którzy przystanęliby na chwilę. Zabrakło ludzi, którzy chętnie wysłuchaliby opowieści przygotowanych przez doktorów Kopocińskich. Sam chętnie posłuchałem, ale musiałem iść po to aż do szpitala. A trochę strach tak chodzić do szpitala przecież. Uroczystości reklamowane były na plakatach, ale taka lokalizacja na pewno nie zachęciła. Szkoda, bo było to przygotowane naprawdę dobrze.

Sobota należała do stowarzyszenia byłych żołnierzy. Wymyślono cztery punkty programu
w różnych częściach miasta. Wybrałem sobie trzy. Złożenie wiązanek przy Pomniku Żołnierza Polskiego tuż obok kościoła. Trzy kwadranse do następnego punktu programu na cmentarzu komunalnym. Luzik. Wprawdzie nie dało się zrozumieć, dlaczego najpierw komunalny, a potem dopiero żołnierzy radzieckich, który był po drodze, ale to musiała być jakaś żołnierska logistyka, której nie ogarniam. Pod kościołem zaczęło się jakieś przemówienie okolicznościowe i trwało, trwało, trwało… Potem jakieś książki rozdawali. Wręczanie uroczyste upominków dla żołnierzy, co ze sztandarem przyszli. Uroczyste zabranie upominków z obietnicą, że dostaną po imprezie. Uroczyste odprowadzenie pocztu sztandarowego i wołanie, żeby wracali do zdjęcia… Cuda po prostu.

W międzyczasie znudzeni ludzie zaczęli ziewać. Niektórzy poszli sobie do domu. Patrzę na zegarek. Dochodzi 13.15. Już powinienem być na cmentarzu, a tu nagle… zaczyna się wykład o flagach. Nie wierzę. Wreszcie zdjęcie pamiątkowe. Hop na motorek i pędzę zgodnie z przepisami na cmentarz komunalny. Biegnę niemalże alejkami między grobami okropnie spóźniony. Docieram do wyznaczonego miejsca, a tam… cisza. To w zasadzie na cmentarzu akurat nie dziwi. Więc raczej… ani żywego ducha. No dobra, w końcu to cmentarz. Ale gdzie te obchody z plakatu? Jakiś człowiek siedzi na ławce. Może chciał uczestniczyć? Między drzewami auto z nagłośnieniem, które później okazało się niepotrzebne, więc panowie mogli spokojnie w tym czasie grilla sobie robić w jakimś spokojnym miejscu. Może mniej spokojnym, niż cmentarz. Po pewnym czasie dopiero zaczęli pojawiać się uczestnicy imprezy spod kościoła. W wielu przypadkach ludzie znacznie starsi ode mnie, więc nie biegali między grobami. Kwiatki, znicze, zdjęcie. No to lecę na cmentarz radzieckich żołnierzy. Zdążę na 14.00. Prawie. Motorek na parkingu. Idę do bramy, a na bramie… łańcuch i kłódka. Oprócz mnie jeszcze kilka osób rozgląda się z konsternacją. Ale może zaraz pojawią się organizatorzy i otworzą. Przecież na plakacie stoi jak wół – godz. 14.00 przy kwaterze nr 306. Nawet na dwóch plakatach, bo stowarzyszenie wyprodukowało swoją własną, inną wersję tego samego plakatu. Mijały minuty, kolejne, następne… Nikt się nie pojawił. Serio. Takich uroczystości jeszcze nie widziałem.
Dla kogo to było zorganizowane? Po co były te plakaty? Po co zapraszać mieszkańców na coś, na co samemu się nawet nie przychodzi? Będąc więc poległym polskim oficerem, zacząłbym straszyć po nocach. Nie wszystkich. Ktoś przyniósł jeden znicz. Ktoś przyniósł jedną wiązankę…

Ze smutkiem obserwuję od mniej więcej dwudziestu lat, jak kurczy się grono osób, którzy uczestniczą w takich uroczystościach. Kombatanci odchodzą, przedstawiciele środowisk sybirackich i kresowych. Kilkoro harcerzy zaledwie było i to tyle, jeśli chodzi o młode pokolenie. Święto Wojska Polskiego nie umrze śmiercią naturalną, bo wojsko zawsze będzie, ale nie będzie potrzeby wychodzenia poza mury jednostki. Bo do kogo?

I w końcu niedziela. Impreza zorganizowana przez żarskie muzeum w parku miejskim. Zupełnie inny świat i inne podejście do tematu. O Bitwie Warszawskiej opowiadał… młody chłopak, pasjonat historii. Już samo to zachęcało do słuchania. Nawet nie czytał z kartki. Przypadkowi spacerowicze zatrzymywali się z ciekawością, by tego posłuchać. A potem patriotyczne piosenki. Maja Massier i jej radosny głos powodował przytupywanie do rytmu niejednej nóżki i wywołał uśmiech na niejednej twarzy.

Może dźwięki muzyki uspokoiły trochę pochowanego nieopodal oficera. Może, mimo wszystko, nikogo jednak po nocach straszył nie będzie.

Andrzej Buczyński