Ze Stefano Terrazzino o kobietach, tańcu i robieniu w życiu tego, co się kocha, rozmawia Andrzej Buczyński.
Czego uczą się kobiety na prowadzonych przez pana warsztatach tanecznych?
– Skupiam się na tańcu. Chodzi o to, żeby poprzez taniec obudzić w kobiecie to, co jest dla niej instynktowne, żeby poczuła się bardziej atrakcyjna dla siebie, a przy okazji dla mężczyzn. Szczególnie gorące tańce latynoamerykańskie wydobywają takie pierwotne instynkty. Mogą obudzić kobiecość, seksapil, a przede wszystkim pewność siebie. Uważam, że dzięki pewności siebie kobieta staje się bardziej atrakcyjna. Do tego jeszcze świadomość siebie, świadomość swojego ciała, swojej wartości. Warsztaty to rodzaj pracy nad sobą, ale poprzez taniec.
Każda kobieta ma to coś w sobie, tylko trzeba to wydobyć?
– Tak, naprawdę. To są nasze instynkty, ale w dzisiejszych czasach szczególnie, trochę uśpione. Dzisiaj kobiety mają wiele ról i czasami zapominają o sobie,
o swojej kobiecości i seksualności. Jest to gdzieś z boku. Przede wszystkim skupiają się na byciu matką, biznesie, karierze, małżeństwie…
Mówi się, że mężczyźni są lepszymi kucharzami niż kobiety. A jak to jest w tańcu?
– Nie da się stwierdzić, kto jest lepszy.
O dziwo jednak więcej jest trenerów tańca towarzyskiego – mężczyzn, niż kobiet. Może wynika to z tego, że w naszych tańcach to facet prowadzi. Kobieta jest taką perłą, która świeci w tańcu, a mężczyzna oprawą, organizatorem tańca. Tak jest, jeśli mówimy o uczeniu. W tańczeniu to kobieta jest bardziej widoczna, można powiedzieć, że facet jest dodatkiem do kobiety, powinien ją w tańcu eksponować na pierwszym planie, chociaż nie każdy to robi.
Polki są dobrymi tancerkami?
– Obserwuję taniec w różnych krajach. Wychowałem się w Niemczech, pochodzę z Włoch. Nie wiem dlaczego, ale kobiety z Polski i Rosji mają taki naturalny instynkt kobiecości w tańcu. To jest niesamowite. Widać to też na tanecznych turniejach, gdzie jest dużo połączeń na przykład Włocha z Rosjanką, albo z Polką. Takie połączenia temperamentów wyglądają bardzo ciekawie na parkiecie. Widać to też na kursach, które organizuję dla Polek na Sycylii. Moja mama, czy ciocie, widząc te Polki zawsze mówią, że taniec mają we krwi. To bardzo ciekawe. Nie wiem, na czym to polega, może wynika z kultury. W Polsce muzyki i tańca jest więcej niż we Włoszech, a w Niemczech prawie w ogóle. To jest tu pielęgnowane i to jest fajne. Mam nadzieję, że taniec w Polsce nie zaniknie, bo widzę mniejsze zainteresowanie u młodzieży.
Ma pan na koncie wiele sukcesów w tańcach z gwiazdami. Jest jakaś różnica między uczeniem gwiazd, a kobiet na warsztatach w Żarach?
– Dla mnie nie ma różnicy. Interesuje mnie kobieta, to co potrafi, jak mogę jej pomóc, żeby czuła się pewnie.
Tu po prostu nie ma kamer.
– To jedyna różnica. Może się wydawać, że taka gwiazda jest pewna siebie. Tak jest, ale w swojej dziedzinie. Kiedy jednak podchodzi do tańca, to też robi się niepewna. Wszędzie działają takie same zasady. Kobiety na moich warsztatach są też pewne siebie w swoich dziedzinach, w swojej pracy. W tańcu trochę mniej. Tym bardziej, że taniec jest bardzo intymny, a ludzie często trzymają dystans. Takie problemy miałem nawet z aktorkami. Przed kamerami przecież się całują, a przed intymnością w tańcu miały opory. Na początku tego nie rozumiałem.
Z perspektywy czasu widzę, że taniec traktowany jest jak sfera prywatna. Niektóre osoby podchodzą do tego bardziej naturalnie, inne mniej, ale nie jest to na pewno związane z popularnością. To bardzo indywidualne.
Co, gdyby miał pan wybierać między tańcem a śpiewem?
– Ja nie chcę wybierać (śmiech). Tak się myśli, jak od małego słyszysz – kim chcesz być, jak dorośniesz. Nasza społeczność szufladkuje, w jednym kierunku. Spróbowałem parę razy wybierać, ale nie da się. Taniec i śpiew do dwie różne formy ekspresji, ale mogę się wyrażać w każdej z nich. Przy okazji obie idą bardzo dobrze w parze, bo łączy je muzyka. Raz do muzyki tańczę, a innym razem ją produkuję. Skupiam się na tym, aby je połączyć. Śpiew jest dla mnie czymś nowym i uczę się czegoś nowego z entuzjazmem. Czuję się, jakbym miał znów 14 lat, kiedy zaczynałem tańczyć. Cały czas kocham tańczyć, ale nie jest to już dla mnie coś takiego nowego, co chce się poznawać, uczyć się i odkrywać każdy nowy krok. W tańcu mam już pewien warsztat, a w śpiewie – mam wrażenie, że jeszcze tak wiele przede mną. To jest fajne, budzi we mnie entuzjazm i jest takim motorem do działania.
Wracając do 14-latka. Wtedy ktoś pana lekko popchnął w kierunku tańca.
– Tak, rodzice. Jestem im za to wdzięczny, bo chcieli, żebym poprzez taniec stał się bardziej pewny siebie. Wtedy nawet nie myśleli, że będzie to mój zawód i że z tego w ogóle da się żyć. Taniec nie wydawał mi się zbyt dobrym sportem dla chłopaka. To raczej dziewczyny tańczyły. Różne były stereotypy na ten temat. Dzisiaj wszystkim polecam taniec, niekoniecznie po to, żeby robić karierę. Głównie dla siebie, dla własnej psychiki. To dobrze robi. Obudzi pasję, inspiracje. Taniec może być sportem, ale są w nim również emocje, nie tylko adrenalina. Taniec to ruch, czyli dobra kondycja. A do tego zawsze muzyka, dzięki której można wejść w inny świat, w inną sferę. Można oczyścić głowę z problemów, zapomnieć o codziennej szarości. Taniec wprowadza w taki trochę bajkowy świat, którego czasem każdy potrzebuje.
Jest pan mistrzem tańca. Czy mistrz zdradzi tajemnicę, jak dobrze tańczyć?
– Ważne są dwie rzeczy. Na pewno w stu procentach słuchać swojego głosu, serca, instynktu, brzucha, nie tracić swojej osobowości. Podczas nauki tańca trzeba cały czas być sobą. Druga rzecz – dużo pracy. Sam talent to jest za mało. Jak jeszcze miałem 19 lat myślałem, że sukcesy w tańcu zależą od talentu i nie chciałem wierzyć trenerowi, że jest inaczej. Teraz, czyli 20 lat później, widzę, że wszystko zależy od pracy. Mogłem też
w wieku 37 lat zacząć śpiewać. Powiedziałem sobie, ok, talent mam taki normalny. Jest milion ludzi, którzy lepiej śpiewają ode mnie, ale wszystko jest kwestią pracy. Poza tym, kocham to, jestem sobą i będę dużo pracował. To jest zawsze dobre połączenie. Nawet jak nie będzie sukcesu, nie będzie też rozczarowania, gdy robi się to, co się kocha. Sukces przy tym, nawet największy, to jest wtedy efekt uboczny.