Bliższa ciału koszula, a dobro powraca

3894

Z księdzem Pawłem Koniecznym, proboszczem żarskiej parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, o polskiej gościnności, dystansie do obcych kultur i pomaganiu syryjskim rodzinom rozmawia Andrzej Buczyński.


W kościele sprzedawane są świece, z których dochód ma pomóc chrześcijańskim rodzinom w syryjskim Aleppo.

– Od wielu lat Caritas Polska, jak i Caritasy diecezjalne prowadzą przedświąteczne akcje sprzedaży świec. W tym roku, w naszej diecezji – odpowiadając na apel papieża Franciszka –  zorganizowano akcję wspierającą chrześcijan, którzy są prześladowani. Niestety, co kilka minut na świecie ginie jakiś chrześcijanin. Mało się o tym mówi, ale niestety taka jest rzeczywistość. Dziś, jak to wynika z badań i faktów, religia chrześcijańska jest wbrew pozorom najbardziej prześladowaną religią. Aleppo jest nie tylko rzeczywistym miejscem bólu i tragedii, ale wręcz pewnym symbolem. Dzięki sprzedaży świec nasza diecezja obejmie opieką dziesięć  konkretnych rodzin, którym przez okres jednego roku będzie wypłacana pomoc w kwocie 510 złotych miesięcznie. Przeliczając, jest to równowartość miesięcznego utrzymania rodziny w Syrii.

Odzew jest dość spory?

– Z tego co wiem, w całej diecezji ludzie podeszli do tego z wielkim sercem. W naszej parafii kilka kartonów świec po 15 zł za sztukę rozeszło się w ciągu zaledwie kilku mszy. Kiedy mówi się ludziom – pomagamy – to właściwie nie wiadomo komu. W tym wypadku pomoc jest skierowana do konkretnych osób i stąd zapewne tak duży odzew.

Zakup świecy ma też w pewien sposób wymiar symboliczny.

– Świeca jest też pewnym symbolem więzi duchowej z innymi ludźmi. My czasami narzekamy na życie tu, w Polsce. Natomiast mieszkańcy Aleppo od kilku ładnych lat nie mogą zasiąść do radosnego, rodzinnego, wielkanocnego stołu, chociaż bardzo by tego chcieli. Mimo trudnej sytuacji starają się jednak jakoś żyć, a my możemy im pomóc. Wiadomo, że przeżywanie świąt tutaj jest zupełnie inne, kiedy mamy wszystkiego pod dostatkiem, a w markecie zastanawiamy się jakie masło wziąć. Tam nie wiedzą, czy w ogóle będzie coś do posmarowania. Przez tę duchową łączność i materialną pomoc możemy dać tym ludziom namiastkę normalności w całej tej tragedii, jaka się tam odbywa.

Ogólnie rzecz biorąc, z pewną rezerwą podchodzimy do obcokrajowców, uchodźców, szczególnie z innych kultur.

– Gdyby nie daj Bóg, u nas coś się złego zdarzyło, to też raczej nie chcielibyśmy opuszczać swoich domów. Niestety, w wielu przypadkach imigranci przybywający do Europy nie robią tego z powodu prześladowań wojennych. Wykorzystują sytuację i robią to z przyczyn ekonomicznych. Tak to wynika z badań i sytuacji w naszych krajach sąsiedzkich. Niestety też w tym tłumie przedostają się bojownicy państwa islamskiego, czy jakiejkolwiek organizacji terrorystycznej. To są rzeczy, które w pewnym sensie powodują u nas ten dystans.

Pomagamy też na dystans.

– Nam tak naprawdę łatwiej jest pomóc komuś za granicą, niż przyjmować go w swoim domu. Poza tym, dzięki takiej pomocy ci ludzie tam zostaną, a kiedy wreszcie zakończą się działania wojenne, to wróci normalne życie zamiast wyludnionej białej plamy na mapie. Dla Syryjczyków Europa jest takim swoistym rajem. W dodatku całkiem bliskim. Bo do Ameryki jest przecież daleko. Mimo to, wielu ludzi woli pozostać w swoich domach, na swojej ziemi. Musimy być też świadomi tego, że Europa nie jest w stanie przyjąć wszystkich, bo w końcu zabraknie tu miejsca.

A zatem obawiamy się uchodźców?

– Jestem przekonany, że ta niechęć, którą się tak niestety mocno podkreśla w naszym narodzie, nie wynika ogólnie rzecz biorąc z nastawienia do innych narodowości. Niechęć przyjmowania uchodźców z krajów egzotycznych spowodowana jest też przez nasz syndrom Kresów Wschodnich. Ileż jest przecież naszych rodaków, którzy chcieliby przenieść się do Polski z terenów obecnej Rosji, Białorusi, czy części Ukrainy. Wrócić tu – że tak powiem – na stare lata. Nie mają takiej możliwości, chociaż są Polakami. Bliższa ciału koszula, jak mawia przysłowie. Dlatego też w pierwszej kolejności wolelibyśmy przyjmować do naszego kraju właśnie naszych rodaków.

Przysłowie mówi – gość w dom, Bóg w dom.

– Oczywiście. Mówimy też o tradycyjnej polskiej gościnności, czym chata bogata. Jako Polacy, Słowianie, jesteśmy bardzo gościnni. Niemniej jednak część uchodźców przybywa tu z nastawieniem, że im się wszystko należy. I wychodzi na to, że my – jako gospodarze w tym domu europejskim – nie mamy żadnych praw, a tylko obowiązki wobec nich. Muzułmanie mogą chodzić po krajach europejskich w swoich rytualnych szatach, a nam, chrześcijanom nie wolno u nich nosić na przykład krzyżyka na szyi. Stąd też rodzi się dystans. Kiedy przyjmujemy w domu gości to nie wyobrażamy sobie sytuacji, że będą nam mówić, kiedy mamy usiąść do stołu, kiedy wstać, a kiedy iść spać. To gość przyjmuje warunki i zasady panujące w domu gospodarza.

Polityka wielu rządów wydaje się nad wyraz otwarta na uchodźców.

– To, że władze prezentują jakieś zdanie na jakiś temat, niekoniecznie musi pokrywać się z tym, co myślą wszyscy mieszkańcy danego państwa. Poprzez kontakty z moim przyjacielem, który jest proboszczem w Niemczech, wiem że nie wszyscy Niemcy akceptują politykę pani kanclerz Merkel. Podobnie jest w innych krajach.

Widzimy na co dzień obcokrajowców, którzy prowadzą bary, handlują i jakoś nie mamy nic przeciwko temu.

– Jestem przekonany, że nie będziemy mieć nic przeciw ludziom, którzy zamieszkali wśród nas, ale zaakceptowali nasze prawa, nasze zwyczaje i stosują się do nich. Co innego, kiedy ktoś liczy tylko na socjal krajów zachodnich, a przy licznej rodzinie jest tego tyle, że nie musi pracować. Niemcy pracują i z płaconych podatków utrzymują również tych, którym państwo wypłaca zasiłki. Kiedy zaczyna brakować na pomoc socjalną dla dzieci niemieckich, przestaje się to podobać. Ale nie ma wrogości w stosunku do obcych narodowości. Chodzi tylko o to, żeby wszyscy wspólnie żyli i pracowali tak, żeby wszystkim było lepiej.

Jednak w kwestii pomagania na odległość, to ogólnie rzecz ujmując, narodowość czy kolor skóry jest rzeczą drugorzędną.

– Ostatnio zakończyliśmy akcję „Opatrunek na ratunek”. Zbieraliśmy różnego rodzaju materiały opatrunkowe, strzykawki i inne artykuły medyczne potrzebne w szpitalach i przychodniach afrykańskich. Ledwie to wszystko upchałem do samochodu. Powiem szczerze, że takie akcje pokazują naszą polską wrażliwość na potrzeby innych. Ale to nie oznacza automatycznie, że wszystkich potrzebujących przyjmiemy u siebie. To tak jak w domach. Jeśli mam dwupokojowe mieszkanie i czteroosobową rodzinę, to nie mogę przyjąć kolejnej rodziny do swojego domu. Ale to nie oznacza, że zamykam się na pomoc innym. Pomagamy, możemy pomagać i chcemy pomagać.

Żyją wśród nas ludzie pamiętający czasy wojenne. Może to też ma wpływ na to, że pomagamy krajom dotkniętym wojną?

– Syty głodnego nie zrozumie, ale głodny głodnego już tak. Swego czasu pracowałem w parafii w Czerwieńsku. Część wiosek dotknęły skutki powodzi w 1997 roku. Niektórzy stracili prawie wszystko. Ale też otrzymali konkretną pomoc. Nowe pralki, lodówki, wyposażenie mieszkania i tak dalej. Kiedy później Caritas organizował zbiórkę dla ofiar tsunami w Japonii, to powiem szczerze, że kwoty zebrane w tych wioskach były wręcz zaskakujące, a mieszkający tam ludzie do najzamożniejszych raczej nie należeli. Jednak sami wcześniej doświadczyli nieszczęścia, ktoś im pomógł, a później oni mogli pomóc innym. Nie na darmo mówi się, że dobro okazane powróci. Wcześniej czy później. I to jest prawda.

ATB