O występie na Ściernisku, obciachu i niedoszłym skandalu – z gwiazdą polskiego kabaretu Katarzyną Pakosińską rozmawia Paweł Skrzypczyński
Przyjechała Pani do Sieniawy Żarskiej …
– Nareszcie
No tak, występuje Pani w całej Polsce od Ustrzyk Górnych przez Pułtusk, po różne, inne, szeroko znane miejscowości. Czy występ w Sieniawie Żarskiej nie jest obciachem? To przecież tylko jakaś mała miejscowość „na końcu świata”.
– Nie ma obciachowych miejsc. Wszędzie można spotkać fantastycznych ludzi. Ale włożę kij w mrowisko i powiem, że w takich mniejszych społecznościach jest bardzo ciekawie. I rodzinnie i tak szlachetnie… Pamiętam moje pierwsze występy kabaretowe. Często grało się po prostu za kolację. Połajewo, Trawniki k/Lublina… To było fantastyczne. Również miejsca, na których odbywały się spektakle – na przykład przyczepa od traktora, czy peron na dworcu kolejowym. To było w Kielcach. Chyba najdziwniejsze miejsce występu w mojej karierze.
Dlaczego najdziwniejsze?
– Nie było w ogóle publiczności. Organizator wprowadził nas na peron i powiedział: Grajcie! Zapytaliśmy: Do kogo? Odpowiedział: Przyjadą. Rozpoczęliśmy o określonej godzinie, powiedzieliśmy „dzień dobry” do pustego peronu. No i faktycznie, w trakcie naszego występu przyjechał pociąg, wysiedli pasażerowie, popatrzyli na nas trochę jak na wariatów, pośmiali się, my graliśmy nadal swoje, a oni jechali dalej. Ekstremalne przeżycie dla początkującego kabaretu.
Takich miejsc było sporo?
– Tak, takich zadziwiających miejsc, z którymi mierzyłam się przez dwadzieścia pięć lat było sporo, ale mogę powiedzieć, że to tylko wyszło mi na plus. Teraz nic nie potrafi mnie już tak bardzo zaskoczyć. I nie ma sytuacji, z której bym nie wybrnęła.
Czyli miejsce nie ma znaczenia. Występ w Sieniawie Żarskiej jest takim samym występem, jak w każdym innym miejscu w Polsce?
– Każdy występ jest inny. Często jestem pytana, że „przecież gram setny raz ten sam skecz czy piosenkę, więc jak to jest?” Nie ma jednak dwóch takich samych występów. Wiadomo – operujemy tym samym tekstem, ale emocje, jakie są w konkretnym czasie, a w Sieniawie byłam bardzo podekscytowana, bo wreszcie spotkałam się z kolegami, z którymi dawno się nie widziałam – są różne. Do tego energia publiczności plus magia miejsca.
Czyli przed Ścierniskiem jest przyszłość?
– Oczywiście, że tak. To wydarzenie, które bardzo dobrze rokuje. Trzeba odpukać w niemalowane (śmiech)
No dobrze, ale sugerowała Pani przed występem, że rywalizacja z Mariolką, o to, kto jest największą gwiazdą Ścierniska, może zakończyć się skandalem?
– Tak, bo zauważyłam, że jesteśmy od siebie izolowane. Najpierw na scenę miałam wejść ja, potem trzech mężczyzn, a potem i dopiero Mariolka. Celowo nas rozdzielono. Przyznaję – myślałam, żeby wkroczyć na scenę do Mariolki i napsuć szyków, tym, którzy nas rozdzielili (śmiech)
Do tego jednak nie doszło. Dlaczego? Postanowiła Pani talentem i „godnościom osobistom” udowodnić, że Mariolka może co najwyżej pogadać sobie z Gabryśką przez telefon?
– Mariolka pogadała sobie z Gabryśką, a ja ze swoją przyjaciółką Aliną. Ale myślę, że publiczność nasze „dialogowanie” na odległość wyłapała. Taką męsko – damską konwersację (śmiech)
Przyjedzie Pani ponownie do Sieniawy Żarskiej na kolejne Ściernisko?
– Bardzo chętnie. Pogratulowałam już świetnej organizacji Robertowi Motyce. Teraz mam okazję pogratulować wspaniałej publiczności. I po cichu powiem, że załatwiłam bardzo ważną rzecz na następny rok – piękną pogodę i to, że …. nie zabraknie pysznych kiełbasek z grilla!
PaS