Woodstock z ubiegłego wieku

18364
foto Buczyński Andrzej

 Z ówczesnym burmistrzem Franciszkiem Wołowiczem o tym, jak w 1997 roku Przystanek Woodstock trafił do Żar, rozmawia Andrzej Buczyński.

W jaki sposób Przystanek Woodstock trafił do Żar?

– Taki pomysł podsunął Jurkowi Owsiakowi ówczesny dyrektor domu kultury w Łęknicy, Bogdan Waszkiewicz. Tam też na przełomie kwietnia i maja odbywały się słynne koncerty rockowe. Do współpracy zaprosił wtedy Owsiaka, który regularnie przyjeżdżał do Łęknicy i prowadził te koncerty. Sam też tam jeździłem od samego początku, ponieważ jestem fanem rocka. Zdaniem Waszkiewicza teren żarskiego lotniska świetnie nadawał się na tą imprezę. Warto też wspomnieć, że przy wszystkich żarskich Przystankach Woodstock pomagał świętej pamięci Janusz Beger. Od samego początku miał swój duży wkład w przygotowanie i przebieg imprezy.

Zdecydował się pan przyjąć imprezę do miasta.

– Owsiak szukał nowego miejsca na organizację trzeciej edycji Przystanku. Zadzwonił do mnie, a ja od razu podjąłem temat. Zauważyłem przy tym szansę dla Żar na szeroką promocję. Poza tym, od młodych lat jestem fanem tej muzyki, sam grałem w zespołach. Może było też – po trosze egoistycznie – spełnienie własnych marzeń, ale przede wszystkim w festiwalu widziałem możliwość na przebicie się miasta w tej ówczesnej szarzyźnie.

Okazało się to dużym przedsięwzięciem. O ile w 1997 roku podczas Przystanku podwoiła się liczba mieszkańców miasta, to już kolejne lata liczone były w setki tysięcy woodstockowiczów.

– Nikt z nas nie przewidywał skali tego przedsięwzięcia. Na początku liczyliśmy na 20, może 30 tysięcy. Wtedy wręcz wyobraźni nam nie starczało, żeby przewidzieć to, że impreza tak urośnie.

Początki nie były jednak łatwe.

– Za pierwszym razem frekwencja nie była tak oszałamiająca, jak później, ale to pewnie ze względu na przesunięcie terminu o miesiąc. Zbiegło się to ze słynną powodzią tysiąclecia. Sytuacja była taka, że na polu trwała już budowa sceny, rozkładała się wioska Kryszny. Wtedy przyszła prośba od wojewody, aby rozważyć przesunięcie imprezy, ponieważ trwa powódź i są inne zadania dla służb skierowanych do zwalczania tej klęski. Musieliśmy przychylić się do prośby, sprawa była oczywista. Od razu po telefonie od wojewody pojechałem na pole do ludzi budujących scenę, która chyba wtedy przyjechała do Żar z Ukrainy. Poinformowałem o przesunięciu imprezy o miesiąc. Oni ze stoickim spokojem, rozumiejąc i wiedząc co się dzieje, zaczęli ją zwyczajnie rozbierać. Miesiąc później impreza się odbyła.

Żaranie podeszli do Przystanku Woodstock raczej przychylnie.

– W tamtych czasach ogromna większość mieszkańców miasta popierała tę imprezę. Najlepszym dowodem było to, że praktycznie całe miasto brało w tym udział. Dlatego nadało to Przystankowi od początku taki radosny i pokojowy charakter. Wiadomo, że w takiej masie jakieś incydenty się zdarzają, ale właśnie uczestnictwo mieszkańców miasta, z dziećmi, wielopokoleniowe, też nadało pewien charakter z góry wykluczający jakieś niedobre zjawiska czy zdarzenia. Bo jeżeli młody człowiek w zapamiętaniu chciałby coś robić, ale widział obok rodzinę z dziećmi, to przechodziło mu i pojawiał się uśmiech na twarzy. Mogę powiedzieć nie mijając się z prawdą, że mieszkańcy Żar pokochali Przystanek Woodstock. Od pierwszego razu. To było zaskoczenie, zupełna nowość. Nikt z nas nie wiedział, jak to naprawdę będzie wyglądało.

Jaki był największy problem?

– Miałem raport z policji, która podsumowywała każdą imprezę. Pamiętam takie jedno sformułowanie mówiące o tym, że w przeciętny letni weekend jest w Żarach więcej zdarzeń, niż podczas Woodstocku, oczywiście uwzględniając skalę tej imprezy. To zresztą pomogło kilka lat później. Jak rządził AWS minister spraw wewnętrznych i komendant główny policji zażądali ode mnie, aby nadać imprezie rygor podwyższonego ryzyka. To by skutkowało koniecznością trzykrotnego zwiększenia służb porządkowych, a temu w tamtym czasie nikt by nie podołał. W piśmie do komendanta policji – odmówiłem. Ówczesne przepisy dopuszczały wprowadzenie tego rygoru w przypadku, kiedy impreza w poprzednich latach spowodowała jakieś zagrożenia. Powołałem się więc na raport policji, która dobrze oceniła imprezę. Po latach, będąc już posłem, dowiedziałem się, że rządzący wtedy w dość niewybrednych słowach ocenili moją decyzję, ale jednocześnie prawnicy rządowi potwierdzili, że mam rację. Był tylko jeden taki incydent.

Lokalne władze nie przeszkadzały?

– Generalnie władze były przychylne imprezie, tak wojewodowie, jak i marszałkowie województwa. Byli zaangażowani, odwiedzali imprezę. Pod tym kątem nie było nigdy problemów. Poza tym incydentem, o którym wspomniałem, za czasów wojewody Majchrowskiego. Miałem jednak kłopot z częścią radnych miejskich. Często robili wszystko, żeby jakoś storpedować imprezę. Wtedy jednak czułem ogromne poparcie mieszkańców miasta.

Udział mieszkańców Żar na pewno pomógł imprezie się rozwinąć.

– Myślę, że nawet pomógł stworzyć legendę Woodstocku. Bo od Żar ta legenda tak naprawdę się zaczęła. Oczywiście główna w tym zasługa Jurka Owsiaka i Fundacji WOŚP, ale nasze miasto również się do tego dołożyło.

Finansowo?

– Niewiele, ale dokładaliśmy się również do organizacji imprezy. Jednak widzieliśmy w tym interes i myślę, że słusznie. O Żarach przez kilka lat wiedział dosłownie cały świat. Chociaż nie było wtedy tak rozwiniętego internetu i portali społecznościowych. Te nasze Żary stały się wtedy znane i myślę, że tak już zostało.

Żarscy też handlowcy trochę na tym zyskali.

– Nie tak wiele firm z Żar starało się tam zrobić interes na samym polu. Mieliśmy trochę kłopotów z pokontnym handlem w otoczeniu. To też wynikało z tego, że nikt nie był pewny co do powtarzalności imprezy. Biznes jest biznes. Ktoś może zainwestować w wyposażenie i sprzęt, jednak czasy były pionierskie i ludzie bali się podjąć ryzyko. Ale rzeczywiście, po Żarach krążyły legendy, że jakaś tam hurtownia piwa pospłacała wszystkie kredyty, ktoś dokończył budowę domu, czy stanął finansowo na nogi. Niektóre z nich rzeczywiście były prawdziwe. Jeśli przyjmiemy, że każdy uczestnik zostawił w mieście 100 złotych, to przemnożone przez kilkaset tysięcy, daje naprawdę ogromne kwoty.

Pomijając kwestię strefy przemysłowej, nie szkoda, że impreza opuściła Żary?

– Wiele osób do dzisiaj mówi – szkoda, że impreza poszła do Kostrzyna. Ale od początku zakładaliśmy, że będzie w Żarach do momentu, aż na naszych terenach inwestycyjnych pojawią się inwestorzy. Mówiliśmy o tym wyraźnie. Kiedy Jurek Owsiak przyjechał na odsłonięcie tablicy pamiątkowej Przystanku przy fontannie grajków, to dzień wcześniej poszli z Bogdanem Waszkiewiczem obejrzeć teren lotniska. Pamiętam, że Jurek przecierał oczy ze zdumienia, że w ciągu kilku lat wyrosło tam przemysłowe miasto.

Woodstockowe Żary wspominane są dobrze.

– Kiedy rozmawiam z woodstockowiczami albo czytam komentarze na portalach społecznościowych, to odnoszę wrażenie, że wiele osób najbardziej chwali sobie imprezy w Żarach. Chociaż nie było wtedy takiego zaplecza jak teraz, nie było takich możliwości, a większość musiała dojechać tu autobusem, pociągiem, czy autostopem, bo samochodów przyjeżdżało bardzo mało. Teraz, żeby dojechać ze Słubic do Kostrzyna, trzeba stać kilka godzin w korkach. Wielu z rozrzewnieniem wspomina te nasze pionierskie żarskie czasy. Do legendy przeszły żarskie słoneczniki, czy słynne przejażdżki na pekomowskiej śmieciarce. To tworzyło atmosferę festiwalu. Dzisiaj przeniosło się to już na następne pokolenia, ale atmosfera bycia razem pozostała ta sama.

Żarskie woodstocki zaczęły się w ubiegłym wieku.

– Załatwienie bankomatu czy budek telefonicznych było wtedy ogromnym przedsięwzięciem logistycznym. Dzisiaj jak się o tym opowiada, to wielu może słuchać tego jak bajki o żelaznym wilku. Wszystko wymagało zabiegów, porozumień, umów, budowy jakiejś infrastruktury. Pamiętam też taką zabawną sytuację dotyczącą zaopatrzenia w energię. Trzeba było stawiać specjalne transformatory o ogromnej mocy. Dzisiaj nie ma z tym problemu, bo zawsze można zamówić ciężarówkę z kontenerową mini-elektrownią. Jakieś dwie godziny przed rozpoczęciem festiwalu w 1997 roku przychodzi oświetleniowiec i mówi, że za cholerę nie da się zrobić imprezy, bo mamy za mały transformator. Jurek łapał się za głowę, bo zaraz było trzeba zaczynać. Poprosiłem panów z energetyki, a oni bardzo spokojnie mówią, że mają gdzieś na podwórku dwa razy większy transformator. Pojechali z dźwigiem wyjęli jeden i wstawili drugi. Spokojnie. To też pokazuje nastawienie naszych mieszkańców czy pracowników naszych firm, którzy pomagali współtworzyć ten festiwal. Im też zależało, żeby ta impreza w Żarach się odbyła i robili wszystko, nawet więcej niż musieli, żeby pomóc. To samo policja, strażacy, służba zdrowia. Byłem zawsze pełen podziwu i wdzięczności i dla mieszkańców za przyjęcie imprezy do miasta i dla wszystkich pomagających przy organizacji. Roman Polański ze swoim gwizdkiem i komendą „odjazd” jest do dziś na każdym Woodstocku, a my możemy być dumni, że ten pierwszy „odjazd” nastąpił ze stacji Żary.

ATB