Wielki mistrz z małego miasteczka

4567

Z Andrzejem Tomiałowiczem, nauczycielem, trenerem, posiadaczem piątego stopnia mistrzowskiego w Oyama Karate, przewodniczącym rady miejskiej i motocyklistą rozmawia Andrzej Buczyński.

Pana przygoda z karate zaczęła się przed, czy po obejrzeniu „Wejścia smoka”?

– Jeszcze przed. Chyba wyprzedziłem modę na sztuki walki. Zawsze to gdzieś za mną chodziło. Zaczęło się od książeczek o samoobronie, wydanych przez wojsko, które przyniósł do domu mój tato. Mam je do dziś. Tato coś tam z wojska pamiętał i pokazał mi parę chwytów. Moją miłością na początku było aikido, ale gdy pojechałem do Wrocławia do szkoły średniej i poszedłem na trening, to tamtejszy sensei odradził mi tą dyscyplinę. Po szkole zamierzałem wrócić do Lubska, a tu nie mógłbym kontynuować treningów. Wysłał mnie za to do swojego kolegi karateki i tak to się zaczęło. Wcześniej wprawdzie byłem na kilku treningach karate w Lubsku, które prowadził Marek Błaszków, jednak przerwałem je z powodu wyjazdu do szkoły. Dzisiaj, z perspektywy ponad trzydziestoletniego już uprawiania karate cieszę się, że wybrałem tą sztukę walki. Bardziej odpowiada mojemu charakterowi. W trakcie studiów na AWF w Gorzowie nadal trenowałem karate. Po powrocie do Lubska Marek Błaszków zaproponował mi, żebym prowadził treningi, bo dużo czasu pochłaniało mu wtedy prowadzenie sklepu. Zgodziłem się i tak już zostało.

Ma pan bardzo wysoki stopień mistrzowski w karate. Czy w takim razie ktoś jeszcze może pana czegoś nauczyć?

– Prawdziwi mistrzowie się nie rodzą, powstają z czegoś, co mają w środku. Jednym z elementów tego powstawania jest właśnie ciągłe samodoskonalenie się. Nawet jak jestem gdzieś w Polsce, to zawsze mam ze sobą strój karate. Jeśli trafię na jakiś klub, to staram się tam pójść i poćwiczyć. Nawet od ludzi, którzy mają niższe stopnie ode mnie, też mogę się czegoś nauczyć. Nasz mistrz Shigeru Oyama niestety zmarł w ubiegłym roku. Kiedy go po raz pierwszy spotkałem, miał ponad siedemdziesiąt lat i powiedział, że ciągle się uczy. Myślę, że w żadnej sztuce walki nie ma zamkniętej drogi. Nigdy nie dojdziemy do ściany, za którą nie ma już nic i niczego więcej się nie nauczymy. Jestem dumny, że osiągnąłem piąty dan w karate, bo posiada go tylko kilka osób. Tym bardziej, że pochodzę z takiego małego miasteczka, jakim jest Lubsko, gdzie kiedyś możliwości były mniejsze.

Walczy pan jeszcze?

– Na treningach tak, ze swoimi uczniami. Ale mam prawie 51 lat i nie ma już zawodów dla tak wiekowych karateków (śmiech). Chyba to dobrze. Ale będę tak długo trenował i walczył jak długo pozwoli mi zdrowie.

Dlaczego młody człowiek miałby zacząć trenować karate?

– Do dzisiaj pamiętam swoją pierwszą motywację. Zawsze wśród chłopaków byłem gdzieś pośrodku. Wiadomo jak to jest w szkole podstawowej. Młodzi chłopcy często szarpią się, skaczą do siebie jak młode koguty. Czasami oberwałem, czasem wygrałem. Chciałem mieć pewność, że zawsze sobie poradzę. Kiedyś też świat był inny. Teraz bandytyzm jest coraz gorszy. Kiedyś nie było tak, że gdy dwóch się biło i jeden już leżał, to drugi skakał mu po głowie. Czekał aż wstanie, albo odchodził. Zacząłem trenować dla samoobrony, ale już po roku uznałem, że ważniejsze jest samodoskonalenie się i wchodzenie na wyższe poziomy. Czasem też po pracy, kiedy czuję się zmęczony psychicznie, idę na trening i wtedy wyłącza mi się cały świat i wszystkie problemy wokół. Dla psychiki jest to coś niesamowitego. To jakby wisienka na torcie tego całego trenowania karate.

Dziś oferta różnych sztuk walki jest bardzo bogata.

– Dobrze, że jest wybór. Niestety jest wiele przypadkowych osób, które prowadzą szkoły sztuk walki. Jeśli ktoś nie znający się na malarstwie uczy malarstwa, to najwyżej jego uczeń narysuje złą kreskę. Ale pseudo instruktor nieznający się na sztukach walki zrobi wielką krzywdę młodemu człowiekowi. Nie tylko dlatego, że może mu się coś stać na treningu, bo będzie nieodpowiednio zabezpieczony, ale nauczony zostanie po prostu bzdur. Ktoś, kto zaledwie liznął jakiejś sztuki walki, dzisiaj ma prawo otworzyć sobie szkołę. To nie jest w Polsce zabronione. Warto więc najpierw sprawdzić historię takiego trenera – kto był jego mistrzem, gdzie trenował i gdzie zdobywał stopnie wtajemniczenia, jakie ma uprawnienia.

Jak to jest iść ulicą ze świadomością, że praktycznie każdemu można dokopać?

– Odpukać, nikt nigdy mnie nie napadł na ulicy. A nie wyglądam przecież na dwumetrowego zakapiora z wielką klatą i gębą pociętą bliznami. Nie chodzę po ulicach ze świadomością, że temu czy drugiemu mogę dokopać. Jest mi to niepotrzebne. Jednak czuję się pewniej. Wielokrotnie rozmawiałem ze znajomymi policjantami, którzy mówili, że jest coś takiego, jak psychologia ofiary. Bandyta, który żyje z zabierania pieniędzy i telefonów, stoi i obserwuje ludzi. Jeśli ktoś przemyka ulicami przygarbiony, ze spuszczonym wzrokiem, to najczęściej oznacza, że jest niepewny i łatwiej go zastraszyć. Ktoś pewny siebie i swoich umiejętności idzie wyprostowany, patrzy przed siebie, uśmiecha się do ludzi. Bandyta wie, że z takim gościem może mieć trudniej. Wybierze sobie potencjalnie słabszą ofiarę.

Karate daje więc pewność siebie?

– Nawet nie tylko na ulicy. Trenujący karate czują się pewniej w wielu różnych sytuacjach życiowych. Czasem przychodzą do mnie matki i mówią, że ich dzieci w szkole bały się wyjść na środek klasy i powiedzieć wierszyk. A po roku treningów sami nauczyciele dziwią się, że dziecko staje się śmiałe, nie ma problemów z recytowaniem, czy zaśpiewaniem piosenki. Młody człowiek zaczyna bardziej wierzyć w siebie. Zdaje sobie sprawę, że jest coś wart, bo ta wartość jest w każdym z nas. Sztuką jest tylko wydobyć ją z naszego środka.

Poradzi pan sobie z bandytą uzbrojonym w pistolet?

– Żadna technika samoobrony nie jest tak szybka, jak naciśnięcie spustu. Kukiz mówi o powszechniejszym dostępie do broni i nie wiem czy to dobry pomysł. Jeśli ktoś będzie chciał mnie zastrzelić, to mnie zastrzeli. Jeśli jednak nie jest zawodowym mordercą, przyłoży mi broń do głowy, czy do brzucha, żeby zastraszyć, to wtedy jest szansa na obronę. Prezentuję takie techniki moim uczniom przy użyciu pistoletu na wodę. Przykładają mi go na przykład do klatki piersiowej i mają nacisnąć spust, kiedy tylko się poruszę. Jeszcze nigdy nie byłem mokry, a oni… mokrzy i zdziwieni.

Bandytów może być też po prostu więcej.

– Jest takie powiedzenie: „I Herkules dupa, kiedy ludzi kupa”. Taka jest prawda. Czasami klasy pytają mnie, co by było, gdyby się na mnie wszyscy na raz rzucili? Odpowiadam wtedy, że prawdopodobnie by mnie pokonali, ale pierwszego na pewno bym sięgnął. Który więc będzie pierwszy? Wtedy jest zastanowienie i już nie ma chętnych.

Wystąpił pan w telewizyjnym show „Mam Talent”. Jak do tego doszło?

– Od wielu lat mamy taką grupę pokazową, która na początku występowała przy okazji różnych lokalnych świąt. Ludzie chcieli zobaczyć, co to jest to karate. Udało mi się zebrać fajnych ludzi z wysokimi stopniami zaawansowania – czarne pasy. Nasze pokazy były coraz lepsze. Robiliśmy je na mistrzostwach Polski, na mistrzostwach Europy. Zaproszono nas do Niemiec. W 2009 roku na międzynarodowym festiwalu sztuk walki w Warszawie na ponad dwadzieścia grup z czternastu państw zajęliśmy drugie miejsce. Kiedy powstał ten program telewizyjny, to moi chłopcy chcieli wziąć w nim udział. Powiedziałem, że absolutnie nie. Nie będzie Wojewódzki – za którym, jako dziennikarzem, nie do końca przepadam – oceniał tego, co robię od wielu lat, a na czym on się nie zna.

Jednak zmienił pan zdanie.

– Pamiętam, jak kiedyś wracaliśmy z Zielonej Góry z pokazu dla domu dziecka. Zadzwoniła pewna pani, przedstawiając się jako menadżer „Mam Talent”, i powiedziała, że chciałaby nas zaprosić do programu. Zdziwiłem się, przecież sami się nie zgłaszaliśmy. Oni nas znaleźli oglądając nasz pokaz w Internecie. Porozmawiałem z chłopakami. Większość chciała, a że jesteśmy grupą, więc poszliśmy tam razem. Kosztowało nas to dużo pracy, przygotowań i wyrzeczeń. Z siedmioosobowej grupy, czterech było studentami, w tym jeden w Anglii. Trudno było zgrać próby. Teraz, z perspektywy czasu, oceniam to jak naprawdę kapitalną przygodę. Wiemy, jak to wygląda od środka. Jednak w odróżnieniu na przykład od muzyków, którzy dzięki programowi mogli zostać zauważeni i w ten sposób rozpocząć karierę, my nie mieliśmy zamiaru robić kariery. Ja jestem nauczycielem. Moi karatecy to inżynierowie, informatycy, bankowcy czy geodeci. Mielibyśmy zostawić swoje zawody i jeździć po świecie z pokazami? Nie, to była tylko fajna przygoda i zaszczyt reprezentowania naszego miasta oraz duma, że doszliśmy do najlepszej czterdziestki z kilku tysięcy startujących.

Występ w telewizji można uznać za reklamę karate?

– Tak przy okazji rozpropagowaliśmy trochę nasz styl. Niedawno opowiadał mi jeden z instruktorów z Rzeszowa, jak przyszła do niego mama zapisać swojego syna na treningi. Wcześniej jednak upewniała się, czy to jest to Oyama Karate, które oglądała w „Mam Talent”. Oczywiście w telewizji nie pokazaliśmy samej istoty karate. To był show.

Okazuje się, że nie samym karate człowiek żyje. Jeździ pan motocyklem.

– Karate jest pasją i drogą życiową. Dało mi dużo w moim życiu. Pomaga zmagać się z przeciwnościami losu, które wszystkich nas dotykają. W sytuacjach, które wydawały się bez wyjścia mówiłem do siebie – facet, na egzaminie mistrzowskim walczyłeś z piętnastoma ludźmi i dałeś radę, teraz też na pewno sobie poradzisz.

Ale motocykle to jeszcze wcześniejsza moja pasja. Ojciec zawsze miał motocykl. Nawet jak siedząc na motocyklu nie dotykaliśmy jeszcze nogami ziemi, to już wtedy uczył nas jeździć. Jeździło się po lasach, jako 12-, 13-, 14-latek, jeszcze bez prawa jazdy. Tak ta miłość się zrodziła.

Kiedy pojawił się pierwszy własny motocykl?

– Jeszcze w szkole średniej razem z bratem zbieraliśmy grzyby, suszyliśmy i sprzedawałem je we Wrocławiu. Przyjeżdżałem na weekendy i pracowałem w cegielni. Tak zarobiliśmy pieniądze. W końcu kupiłem nową Jawę 350. Jeździłem nią, aż do chwili, kiedy się ożeniłem. Wtedy sprzedałem wszystko, motocykl, simsona i nawet rower, bo priorytetem było kupienie mieszkania. Mówią, że stara miłość nie rdzewieje i chyba dlatego, dużo później ta miłość wróciła. Pomyślałem sobie, że jak skończę 40 lat, to znów kupię sobie motocykl. Tak się stało. Najpierw jeden, potem drugi, większy. I podobnie jak podczas ceremonii przed treningiem karate, kiedy wyłącza się cały świat wokół, tak jest z motocyklem. Jeśli mam czas, zakładam kask i jadę. Wyłącznie dla przyjemności.

Mówi się, że takie jeżdżenie motocyklem jest ryzykowne.

– Czasem znajomi pytają, czy nie ryzykuję tym za bardzo. Wtedy podaję taki przykład – sytuację, która zdarzyła się za czasów, jak jeszcze uczyłem się we Wrocławiu. Zimą szło dwóch mężczyzn. Oczywiście z rękami w kieszeniach, bo zimno. Jechał rowerzysta, który poślizgnął się i uderzył z pierwszego z nich. Ten nie zdążył wyciągnąć rąk z kieszeni, upadł i zginął na miejscu. Można zginąć nawet idąc chodnikiem. Jeśli gdzieś jest mi sądzone, że zginę, to tak się stanie. Jeśli będę na motorze jeździł jak wariat, to może to przyspieszę. Ale motocykl to moja miłość jeszcze od szczeniaka i mam nadzieję, że będę jeździł jeszcze długo. Dlaczego? Ponieważ wszyscy, którzy żyją jakąś pasją – obojętnie jaką – wiedzą, jaką pozytywną energię nam ona ofiaruje i jak wzbogaca nasze życie. Pan wie, o czym mówię. Widzę u pana motocyklowy kask…

ATB