Czekaliśmy na siebie z niecierpliwością

768
fot. Andrzej Buczyński

ŻARY | Najpierw pojawił się strach przed nieznanym wirusem. Zanim jednak klienci zupełnie przestali odwiedzać salony fryzjerskie, wprowadzono odgórny zakaz. Mijały długie tygodnie. Włosy rosły, odrosty coraz bardziej widoczne, a sami fryzjerzy odcięci od możliwości zarabiania na chleb. W końcu jednak te usługi zostały odmrożone. Trochę jednak na pół gwizdka.

O gazetce w poczekalni można teraz zapomnieć, z telefonu korzystać nie można. Odległość między stanowiskami musi być odpowiednia. Do tego środki ochrony osobistej i mnóstwo dezynfekcji. Tak pokrótce wyglądają salony fryzjerskie w nowej rzeczywistości.

Pod salonem Sylwii Czerwińskiej przy ul. Jagiellońskiej kolejek nie ma. Właściwie nigdy nie było. Od lat jej klienci zapisywani są na konkretne godziny. To rzadkość, by można było trafić na fotel ot tak, wprost z ulicy. Pod tym względem więc rewolucji dziś nie ma. Ten system nadal więc funkcjonuje. Różnica na dzień dobry jest taka, że klient otrzymuje maseczkę wraz z jednorazową peleryną fryzjerską.

– Klienci narzekają na konieczność siedzenia w maseczkach, a gumki za uszami trochę przeszkadzają przy strzyżeniu – mówi Sylwia Czerwińska. – Nie podobają im się również te foliowe peleryny, nie są do takich przyzwyczajeni.

Po każdym kliencie następuje gruntowne sprzątanie i dezynfekcja. Normalnie, jak na fajrant. Odkażanie nożyczek, grzebienia, czy maszynek do strzyżenia nie jest niczym nowym. Tak robiło się zawsze. Ale jeśli chodzi o fotel, dokładne odkurzanie i czyszczenie podłogi, to już zupełnie inna sprawa. Wcześniej wystarczyło pozamiatać, żeby klient nie chodził po ściętych włosach poprzednika. To też dodatkowy czas, a raczej zmniejszenie liczby klientów, których można przyjąć jednego dnia.

– Inne środki stosuje się teraz do dezynfekcji narzędzi, inne do mebli, inne do podłogi,
a wszystko to kosztuje niemałe pieniądze – wylicza pani Sylwia. – Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam fakturę od dostawcy.

To wszystko generuje dodatkowe koszty. Stąd i podwyżka za usługę. Zdarza się, że przez to niektórzy klienci rezygnują. Inni z kolei przyjmują to ze zrozumieniem.

– Część panów przychodzi strasznie zarośniętych po tej długiej przerwie, innych w międzyczasie próbowały jakoś ratować małżonki, z różnym skutkiem, a byli też i tacy, którzy dzwonili do mnie, wysyłali zdjęcia i pytali, jak mają się sami ostrzyc – mówi właścicielka salonu. – Gdy tylko ogłoszono, że fryzjerzy wracają do pracy, wszyscy na raz chcieli się zapisać i to jak najszybciej.

Może się komuś wydawać, że fryzjerzy mieli taki przedłużony urlop. Okazuje się, że nie do końca. Pani Sylwia traktuje ten okres jako czas niepewności i oczekiwania. I tak przecież nie można było nigdzie wyjechać. Żaden to wypoczynek. Przyznaje, że z nudów przycinała czasem trawę nożyczkami. To jedyna praca „fryzjerska”, jaką wykonywała w czasie zamknięcia zakładu.

– Tęskniłam za pracą, choćby ze względu na ten przymus siedzenia w domu – mówi pani Sylwia. – Przez pierwsze dni można było coś tam sobie w domu ogarnąć, na co nigdy nie było czasu, ale potem to już było wyszukiwanie sobie zajęć na siłę.

Zamknięty zakład to zarobki równe zeru. Jednak pewne koszty pozostały. Na szczęście udało się jakoś dogadać w sprawie czynszu za lokal.

Tu przydały się naprawdę tak zwane rządowe tarcze. Postojowe wypłacane z ZUS-u, pożyczka z Urzędu Pracy, czy też możliwość ubiegania się o niepłacenie składek do ZUS przez trzy miesiące. Żeby przetrwać.

Jednak co praca, to praca. Ile się pracuje, tyle się zarobi. To przynajmniej jest pewne. Lepsze niż każda inna niepewność, taka jaka była przez ostatnie tygodnie. ATB